Zacznę od spostrzeżenia dotyczącego naszej wewnętrznej rzeczywistości: od co najmniej pół roku spada do przysłowiowego zera zainteresowanie obywateli twórczością normatywną naszego państwa. Co prawda również owa twórczość jest w tendencji gasnącej, bo nowych przepisów jest coraz mniej. Na tle nadprodukcji legislacyjnej poprzednich ośmiu lat jest to czymś zupełnie nowym, wręcz zaskakującym. Czy odczuwamy jakąkolwiek satysfakcję z tego tytułu? Bynajmniej. Czy interesuje nas również „pisowski dorobek” naszego prawodawcy? Bynajmniej. Po co to czytać, skoro nowa większość opowiada nam na okrągło o swojej misji usunięcia wszystkich (bez wyjątku) miazmatów złej przeszłości. Myślmy sobie tak, że nawet jak nie uchylą „pisowskich przepisów”, to i tak nowa władza nie będzie ich egzekwować. Nie czuje się nimi związana, zresztą prawdopodobnie ich nie zna i nie chcę znać. Po co my mamy je czytać? Następuje więc szybka i nieodwracalna atrofia naszego prawodawcy. Początkowo sądziłem, że zjawisko to dotyczy tylko przepisów podatkowych. Okazuje się, że również w innych dziedzinach prawa publicznego dzieje się tak samo. Zresztą obywatele (chyba w większości) nie chcą stosować się do nowych zakazów, zwłaszcza tych związanych z Zielonym Ładem. Odpowiadają bardzo banalnie: nie będziemy się do nich stosować i co nam zrobią? Skoro rządzący potępiają w czambuł wszystko to, co uchwaliły pisowskie rządy, to dlaczego my mamy się tym interesować? Niewiarygodny prawodawca nie stanowi prawa, lecz wydaje przepisy, które nikogo nie interesują. Jak tak dalej pójdzie pogłębiająca się atrofia prawodawcy przyniesie wygaszanie naszego państwa. Już tak kiedyś było i to nie raz. Sięgam pamięcią do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy gasła państwowość Polski Ludowej, lecz w jej miejsce rozpychając się łokciami wkraczała nowa władza, która chciała wszystko „reformować”. Negując przeszłość narzucała nam swoje prawo. Było wielu wśród nas, którzy wierzyli w sens tej zmiany. Naprawdę istotna część obywateli żyła w przekonaniu, że wystarczy zmienić przepisy lub uchwalić nowe, aby nasz świat stał się lepszy. Nie jest dziś istotne, na ile ta wiara była zwykłą mrzonką lub wręcz głupotą. Dziś jest jednak inaczej: neguje się sens działalności nowelizacyjnej powstałej w przeszłości i wprowadza w to miejsce „swoje” porządki. Najlepszym tego przykładem jest powszechny obowiązek denuncjacji w postaci raportowania tzw. schematów podatkowych. Chyba już nikt tego nie robi, bo szkoda na to czasu. Zresztą również władza ma gdzieś te donosy, bo przecież nic z nich nie wynika. Wszyscy wiedzą, że i tak nikt nie przeciwstawi się „międzynarodowej optymalizacji podatkowej” w wykonaniu jej równie międzynarodowych liderów, którzy mają i będą mieć „wyśmienite relacje” z władzą. A tę ostatnią tworzą tzw. ludzie z rynku, czyli po obu stronach są tożsami ludzie. Nikt ich nawet w chwili zapomnienia nie podejrzewa o jakikolwiek instynkt państwowy. W związku z tym dlaczego mam donosić na samego siebie? To tylko jeden z przykładów samolikwidacji naszej państwowości.
Teraz wytłumaczę się dlaczego piszę o tym w cyklu dotyczącym relacji polsko-rosyjskich: otóż naszą państwowość czeka swoisty „test przydatności” w związku z radykalnymi zmianami zewnętrznymi. „Światowe przywództwo” albo wyjdzie obronną ręką z najgłębszego od ponad stu pięćdziesięciu lat kryzysu politycznego i zacznie narzucać swoje nowe rządy, albo pogrąży się w chaosie: gdy okaże się, że Donald Trump przegra te wybory, może wybuchnąć społeczna rewolta zawiedzionych wyborców. Wybór tej samej co poprzednio Szefowej Komisji Europejskiej i jej zapowiedź powołania jakiejś „unii obronnej” jest w istocie zakwestionowaniem „amerykańskiego protektoratu” w tej części świata. Klęska polityki wschodniej prowadzonej przez ten i poprzedni rząd w Warszawie jest tu bardzo blisko. A słabe, zwijające się państwo, zajmujące się tylko wyniszczaniem przeciwników politycznych, w dodatku wiążące swoje interesy z przegrywającymi liderami, nie będzie dla nikogo partnerem: pomyłki w wielkiej grze są tożsame z klęską. W takich okolicznościach powinien powstać „rząd jedności narodowej”, który broniłby podstawowych interesów naszego państwa. Oczywiście nie powstanie, bo żadnego pojednania nie będzie. Tego jesteśmy pewni. Przypomnę, że zwalczana brutalnie przez sanacyjne rządy opozycja proponowała we wrześniu 1939 roku właśnie powołanie takiego rządu. Infantylni „sanatorzy” odrzucili tę propozycję, po dwóch tygodniach wyjechali z Polski i zostali internowani przez naszego rumuńskiego sojusznika zgodnie z sugestią jeszcze ważniejszego sojusznika czyli Francji. Jeśli jakoś uda się nam dotrwać do wyborów prezydenckich, to może wtedy znajdziemy sposób na wyjście z obecnego kryzysu naszej państwowości. Oczywiście POPiS nie powinien wygrać tych wyborów, bo wtedy nie wzmocnimy naszej państwowości.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych