Władze Najjaśniejszej Rzeczypospolitej twierdzą, że „żyjemy w czasach przedwojennych”, agresja rosyjska jest tylko kwestią czasu, więc musimy się zbroić, budować fortyfikacje na wschodniej granicy, schrony i bunkry. W tym samym wojowniczym tonie grzmi chyba cała opozycja wspierająca wszystkie działania rządzących przybliżające wybuch „pełnoskalowej wojny”, tym razem już z naszym czynnym udziałem. Jeżeli dobrze rozumiem diagnozę polityczno-militarną czasu obecnego, to nasze bezpośrednie zaangażowanie militarne na „froncie wschodnim” będzie czymś oczywistym i nie ma już odwrotu z tej drogi. Nawet gdy nowy prezydent USA (tak jak obiecuje) wygasi ten konflikt akceptując formalny rozbiór państwa ukraińskiego (które obiektywnie jest już w stanie upadku), to my nie złożymy broni, bo „nasza wojna” z Rosją dla nas się nie skończy, a może nawet dopiero zacznie.
Jeżeli ta diagnoza jest trafna, to powinien jak najszybciej powstać RZĄD JEDNOŚCI NARODOWEJ, bo ojczyzna jest przecież w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jak wiemy Rosja niebawem „zbierze siły” i po raz kolejny ruszy na Zachód, a po drodze do Berlina, Paryża jest przecież Warszawa. Tak było kiedyś i tak będzie zawsze. Przypomnę, że wobec zagrożenia niemieckiego w 1939 r. ówczesna opozycja zaproponowała sanacyjnej klice utworzenie tego rządu. Spotkała się z kategoryczną odmową, bo podstarzali „chłopcy Komendanta” nie chcieli z nikim dzielić się zwycięstwem nad zachodnim agresorem. Ciekawe, czy obecna opozycja, również gotowa do wojny jak rządząca większość (?), zaproponuje dziś ten plan? Przecież jest on wręcz oczywisty wobec nieuchronnej przyszłości. Rządzący odrzucają jednak tą propozycję, bo jedynym rzeczywistym celem ich działań jest ROZLICZENIE pisowskich polityków i na nic innego nie mają czasu. Np. jakieś tam umowy zawierane przez władze UE z państwami Południowej Ameryki, których skutkiem będzie zniszczenie polskiego rolnictwa, nie mają dla nich żadnego znaczenia. Trzeba tylko dorwać wszystkich pisowskich ex dygnitarzy i zlikwidować wszystko, co może przypominać „pisowskie rządy”.
A może jest jeszcze inna odpowiedź. To całe gadanie o wojnie jest całkowicie niewiarygodne i jest działaniem w złej wierze. Bo przecież gdy ktoś wierzył w „nieuchronność agresji rosyjskiej”, to chciałby uniknąć odpowiedzialności za również nieuniknioną przyszłą klęskę. Ukraina Zełenskiego już przegrała, Zachód ją za chwilę „zdradzi” i bez szemrania podporządkuje się dyktatowi zza oceanu. Dwa najważniejsze państwa Europy (Niemcy, Francja) są w stanie najgłębszego od dziesięcioleci kryzysu politycznego, z którego szybko się nie wygrzebią. Czy to tylko zbieg okoliczności? Partia wojenna przegrała w USA wybory i to z kretesem. Kraj ten, „rządzony” dziś przez nieprzytomnego figuranta, miał dalej prowadzić wojnę pod prezydenturą „chichotki”, która byłaby taką samą atrapą władzy. Nastąpił już koniec „bidenizmu”, zaczyna się „trumpizm”, a to oznacza koniec „frontu wschodniego”. Dlatego gadanie i „naszej wojnie” jest nic nie warte i ani jedna ani druga strona POPiSu nie zaproponuje powołania rządu jedności narodowej.
Jeszcze raz pozwolę sobie na wspominki: w 1920 r., gdy bolszewicy zbliżali się do Warszawy, a załamany klęską Wyprawy Kijowskiej Naczelnik Państwa szybko tracił wpływy, ówczesny Sejm powołał właśnie rząd jedności pod prezesurą Wincentego Witosa, w którym wicepremierem był socjalista Ignacy Daszyński. No ówczesne zagrożenie ze wschodu było – w odróżnieniu od obecnego – jak najbardziej prawdziwe.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych