Jak wiemy od ponad trzydziestu lat polska polityka zagraniczna jest „ponadpartyjnym konsensusem całej naszej klasy politycznej”. Nie ma dyskusji na jej temat, nie jest również przedmiotem debaty wyborczej. Inaczej mówiąc wyborcy na jej temat nie mają nic do gadania i nikt ich nawet nie pyta o opinię. Na zdrowy rozum to się w głowie nie mieści, ale jest to stan faktyczny, charakteryzujący naszą odzyskaną „po latach okupacji sowieckiej” niepodległość. Na jakich dogmatach zbudowana jest ta polityka? Wszyscy wiemy: musimy być „prozachodni”, „proeuropejscy” i „proatlantyccy”, musimy obowiązkowo należeć do UE i NATO, musimy podporządkować się „przywództwu”, które aktualnie nami rządzi. Tu są warianty podporządkowania: tym przywództwem są Niemcy („przywództwo europejskie”) lub USA („przywództwo światowe”). Trzeba wisieć u czyjejś klamki, a zwłaszcza tej ważniejszej, która ma tu jakieś interesy. Jeżeli „przywództwo” jest prorosyjskie, to my też ogłaszamy jakieś „resety”, a gdy jest antyrosyjskie, to wtedy wychodzimy nawet przed szereg w gorliwiej rusofobii. Światowe przywództwo na jesieni 2021 r. zmieniło front na antyrosyjski, więc my posłusznie zaczęliśmy prowadzić politykę proukraińską: cała klasa polityczna zgodnym głosem licytuje się, że jest nawet „sługami Narodu Ukraińskiego”. Zaczął są festiwal absurdów w postaci pomysłów „federacji polsko-ukraińskiej”, nadawania polskiego obywatelstwa uchodźcom z tego kraju, oddawania (za darmo?) polskiego majątku władzom w Kijowie, w tym rozbrajania naszej armii, wypłat na „ładne oczy” (tak się kiedyś mówiło) świadczeń socjalnych milionom cudzoziemców, darmowych dostaw paliw, itp. Szacunkowe koszty tej polityki są różne: publikowane dane mówią o minimum 50 mld zł albo 3,5% PKB a nawet (łącznie z kosztami poniesionymi bezpośrednio przez obywateli) 200 mld zł. Wprowadzono embargo na zakupy z Rosji tylko po to, aby przepłacać za dostawy z odległych źródeł (zwłaszcza surowców energetycznych). Byli nawet tacy, którym roił się sojusz polsko-ukraiński, w którym zobowiązany do dozgonnej wdzięczności Kijów podporządkowałby się tym razem polskiemu przywództwu, a my dzięki temu mieliśmy stanąć na czele jakiegoś Trójmorza. Najbardziej przygnębiające jest to, że ów absurd nazwano koncepcją „jagiellońską” lub „neojagiellońską”, co najzwyczajniej uwłacza pamięci tej zacnej dynastii, która powstała dzięki zwycięskim wojnom z Zachodem (naszym historycznym wrogiem był wówczas na wskroś europejski i zachodni Zakon Krzyżacki) a polityka wschodnia nie miała nic wspólnego z zacietrzewieniem i rusofobią (Jagiellonowie, podobnie jak ówczesne Wielkie Królestwo Litewskie, nie miało nic wspólnego z dzisiejszą Litwą, gdyż ich językiem urzędowym był ruski, którym mówiono również w Moskwie, Nowogrodzie Wielkim i w Kijowie, a większość poddanych Wielkiego Księcia wyznawała prawosławie) – ale to tak dla przypomnienia internetowym geostrategom.
Czym skończyła się ta proukraińska polityka? Kompletnym blamażem: władze w Kijowie zademonstrowały „przerażającą niewdzięczność”, wzięły co dawaliśmy, bo jak ktoś daje, to się bierze („brać nie kwitować” – jak mówił Józef Piłsudski), mając dużo ważniejszych sojuszników niż warszawscy „słudzy Narodu Ukraińskiego”. Mamy kupować ukraińskie produkty rolne (a tak naprawdę to sprzedaż „międzynarodowych” koncernów), zniszczyć nasze rolnictwo, a jeżeli nie, to doprowadzi się przy okazji najbliższych wyborów do zmiany władz w Warszawie na jeszcze bardziej uległe. Nawet oficjalni komentatorzy dostrzegli w płaczliwy sposób, że „dla Kijowa ważniejszy jest Berlin niż Warszawa” i mają oni wspólny cel: pokazać władzom polskim swoje miejsce w Mitteleuropie; tu ma rządzić sojusz niemiecko-ukraiński, który będzie nie tylko rozsadzać od środka NATO, ale również podporządkuje Berlinowi inne państwa nowej i starej Europy oraz wyeliminuje lub co najmniej osłabi „światowe przywództwo” w tej części świata. Ten finał był wręcz oczywisty, bo współczesna polityka proukraińska naszego kraju jest zbudowana na niewiedzy historycznych dyletantów. Od końca XIX wieku w polityce niemieckiej konkurowały ze sobą dwie koncepcje: prorosyjska i antyrosyjska. Ta ostatnia wykreowała „samostijną Ukrainę” (to w Brześciu w 1918 r. pojawiła się wymyślona przez Berlin „Ukraińska Republika Ludowa” i powołanie owego tworu daje początek wariantu niemieckiej OSTPOLITIK). Interesy jakiejkolwiek antyrosyjskiej wersji „samoistnej Ukrainy” są z istoty sprzeczne z naszymi interesami, gdyż jest ona tylko tworem antyrosyjskim, ale również antypolskim (w Brześciu dołączono doń również Podlasie).
Teraz Kijów stawa w Polsce na opozycję, która ma wrócić do polityki uległości wobec Ukrainy (i Niemiec). Jeżeli nasza opinia publiczna uświadomi sobie to zagrożenie, to PiS wygra te wybory. W Warszawie może rządzić amerykański ambasador (to istota naszej niepodległości) ale na pewno nie Ukrainiec wraz z Niemcem.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych