Dotychczas zdradzał nas tylko Zachód. Do dziś opłakujemy „zdradę roku 1939” (nasi sojusznicy, czyli Wielka Brytania i Francja nie przyszli nam z pomocą), potem przyszła zdrada w Jałcie w 1945 r., gdy Wielka Brytania i tym razem USA „oddały prawie połowę terytorium II RP Stalinowi”, zaraz potem jeszcze raz „porzuciły legalny Rząd Polski w Londynie”, a jeszcze wcześniej w 1920 r. była „pierwsza zdrada Zachodu”, o której pisał w swoim ważnym dziele profesor Andrzej Nowak. Jest nam z tym źle, ale musimy z tym żyć. Zachód ma do tego historyczne prawo. Jesteśmy wielkoduszni: zawsze mu to wybaczymy i pozostaniemy wierni. Semper fidelis. Tak było i tak będzie nawet wtedy, gdy w Starej Europie rządzić będą „afrykańsko-arabskie mniejszości” (wtedy już większości), a Waszyngton zostanie ostatecznie zajęty przez radykalnych „Czarnuchów” wespół z Latynosami. Niektórzy twierdzą, że aż tak źle nie będzie, bo do tego czasu wyrośniemy z krótkich portek i zapomnimy o obowiązującej nas głupocie. Lecz nie bądźmy aż takimi optymistami: kustosze naszych obsesji pilnują nas nie tylko w mediach, lecz również w internecie, bo taka ma być nasza „strategia i przyszłość”.
Ale żeby nas zdradził ktoś ze wschodu? Toż to się nie mieści w głowie. Przecież na resztę Słowian patrzymy od ponad dwustu lat z nieukrywaną wyższością. W naszym codziennym języku królują protekcjonalne lub nawet pogardliwe określenia („pepiczki”, „ruskie”, „kacapy”, „jugole”), a tychże „młodszych braci” możemy co najwyżej dobrotliwie poklepać po plecach (albo po gębie). Przecież jesteśmy od nich z istoty mądrzejsi, tylko my należymy i zawsze należeliśmy do prawdziwego Zachodu i co najwyżej możemy im dobrowolnie coś doradzić albo wesprzeć dobrym słowem. Lecz tu pojawił się niedawno istotny wyjątek: postmajdanowa Ukraina. Wszyscy lub prawie wszyscy podporządkowali się jej interesom, zwłaszcza gdy rozpoczęła się jej „pełnoskalowa” wojna z Rosją. To był jakiś fenomen: uległość i bezrefleksyjne rozdawnictwo bez jakichkolwiek zobowiązań z drugiej strony. Jako obowiązującą prawdę etapu ogłoszono, że jest to (jakoby) „nasza wojna”, a my jesteśmy „sługami narodu Ukraińskiego”. Nawet „zaprawieni w bojach” obserwatorzy naszej sceny politycznej byli zaszokowani: takich słów używali oficjalni przedstawiciele rządu, a o „naszej wojnie” perorowali na co dzień przedstawiciele Głowy Państwa, czyli cały PiS i AntyPiS. Tu do niedawna panowała prawie pełna zgoda naszej klasy politycznej. Do takich deklaracji nie posunęły się nawet nienachalnie suwerenne władze Polskie okresu lat 1945-1989. Wojna Związku Radzieckiego z Afgańczykami nie była w ich języku „naszą wojną”, a ówczesnej klasie rządzącej nie przeszłoby przez gardło, że jesteśmy „sługami narodu radzieckiego”. W powszechnym amoku proukraińskim wszystkie media – „wolne” i „reżimowe”, „prawacy”, „lewacy”, internetowi eksperci oraz wszechobecni cenzorzy pilnowali aby nikt nie zakwestionował naszej służalności. Albo musisz być sługą, albo „wpisujesz się” w jakąś „kremlowską propagandę”. Nie wiem co jest treścią owej propagandy czy narracji, bo przecież zablokowano emisję nie tylko „reżimowej” rosyjskiej telewizji, w tym również (trochę) opozycyjnej, lecz nawet uniemożliwiono wszelki dostęp do rosyjskiej kultury i sztuki. Zresztą niewiele obchodzi mnie rosyjska propaganda (mam dość „zachodniej” na co dzień obecnej w „wolnych mediach”), ale jeżeli tak jest, że to rosyjscy propagandyści przeczą tezie, że jesteśmy czyimś sługą, to nie powinniśmy się na to obrażać, bo bronią naszego dobrego imienia.
Nie wszyscy jednak szanują swoje sługi. Zachód co prawda nas zdradzał, ale nawet wtedy pochylał się nad nasza ofiarą z troską i obdarzał nas dobrym słowem. Tym razem zdrada przyszła ze wschodu i politycy Ukrainy wykazali się bezprzykładnym brakiem wdzięczności za naszą pomoc i służalstwo. Mamy kupować ich zboże produkowane przez kilka międzynarodowych koncernów, które zawładnęły ziemiami tego państwa (ciekawe ile zapłaciły i komu za miliony hektarów najbardziej urodzajnej w świecie ziemi). A jeżeli się nie podporządkujemy (słudzy raczej powinni słuchać poleceń), to nas zaskarżą i zmuszą do tego dzięki poparciu organizacji do których należmy (oni nie należą) oraz tzw. społeczności międzynarodowej.
Teraz trwają niekończące się głośne jęki i skargi na „niewdzięczność Zełenskiego”, który niepomny na nasze wyrzeczenia pokazał drzwi swoim sługom i „dogadał się nad naszymi głowami” z Berlinem, czyli również z Brukselą. Usłużni publicyści i historycy na pewno przez wiele lat będą opisywać naszą boleść zawiedzionej miłości, ale bez jakichkolwiek wniosków na przyszłość. Będziemy płakać i płacić, bo tak nam każe „światowe przywództwo”.
Możemy być spokojni: nie zmądrzejemy i niebiesko-żółte flagi będą wciąż powiewały na polskich domach „sług sąsiedniego narodu”. Po wyborach wszystko przecież musi wrócić do normy: to przecież „nasza wojna”. Prawda?
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych