Wielokrotnie zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego okupantowi niemieckiemu w latach 1939-1945 nie udało się zmusić Polaków do kolaboracji i podporządkowania się, mimo skutecznego zniszczenia naszej państwowości oraz miażdżącej przewagi ze strony najeźdźcy. Polaków chętnych do współpracy z okupantem było naprawdę niewielu, a społeczeństwo miało ich w głębokiej pogardzie. We wszystkich warstwach społecznych – od inteligencji do licznego w tamtych czasach lumpenproletariatu (nie wykluczajmy ich z naszej wspólnoty) nakaz oporu przeciwko Niemcom był oczywisty i w zasadzie bezdyskusyjny, mimo że wspomnienie dwudziestolecia naszej państwowości, a zwłaszcza okresu sanacyjnego, były żywe i bolesne: nie tylko policja ale i wojsko strzelało do demonstrantów, a bieda i masowe bezrobocie znaczyły los zdecydowanej większości obywateli. Chłopska wieś była dramatycznie uboga, gnębiona w dodatku wysokimi podatkami, a na co dzień widziała „wielkopańskie dwory” żyjące z wyzysku tzw. parobków (ciekawe, czy wszyscy pamiętają, że była to grupa zawodowa licząca co najmniej kilka milionów ludzi). Warto przypomnieć przy okazji kolaborację z okupantami (w tym również sowietami) ze strony mniejszości narodowych II RP była masowa: dotyczyło to Ukraińców, Litwinów i Białorusinów.
Dlaczego więc okupanci niemieccy ponieśli w przypadku Polaków zupełną klęskę i nie pokonali nas ani intelektualnie ani duchowo? Odpowiedzią być może teza o naszej odporności na wszelkie próby brutalnego zdominowania lub zastraszenia. Jeśli wasz wróg nie ukrywa swojej pogardy dla nas, ostentacyjnie wywyższa się i traktuje nas jak bydło („podludzi”), umacnia to nas w naszej tożsamości i uporze. Nie jest paradoksem, że nie boimy się tych, którzy są od nas silniejsi i jednocześnie nie ukrywają nienawiści do nas Polaków. Widzimy to również dziś: wbrew nachalnej propagandzie nie boimy się ani Putina ani tym bardziej Rosji i czym bardziej agresywna jest antypolska retoryka ze strony władz w Moskwie, tym mocniejsza jest nasza odwaga (ten, kto nie daje się przestraszyć, nie musi się silić na odwagę).
Dzięki kapitałowi społecznemu, który nam dał nieprzejednany opór przeciwko Niemcom w latach tamtej wojny, mogliśmy odtworzyć nasz kraj w wersji jednolitej etnicznie w nowych granicach, które okazały się najtrwalszym wariantem naszego państwa w ciągu ostatnich kilkuset lat (przetrwał nawet „reformy Balcerowicza” i zjednoczenie Niemiec).
Co zmieniło się w ciągu tych ostatnich dziesięcioleci na tej niwie? Otóż nasi przeciwnicy zrozumieli, że aby nas skolonizować nie należy iść niemiecką, czyli „zachodnią” drogą. Nie trzeba nas straszyć i terroryzować pogardą. Wręcz odwrotnie należy Polaków chwalić za głupotę i oszukiwać, abyśmy sami dobrowolnie podporządkowali się nowym okupantom. Najlepiej wychować nowe „europejskie” czy też „prozachodnie” elity, które uzna się za nowych liderów tejże społeczności, uzna ich reprezentatywność a przede wszystkim wskaże ich drogę materialnego awansu dzięki podporządkowaniu się nowemu „przywództwu”. I nawet się to prawie udało w ciągu minionych trzydziestu lat, gdyby nie późne otrzeźwienie istotnej (większości?) społeczeństwa, które odczuło na przysłowiowej własnej skórze skutki dobrowolnego podporządkowania się naszym nowym kolonizatorom. Paradoks polega na tym, że owo otrzeźwienie wywołane jest głównie katastrofalnymi skutkami ekonomicznymi nowej polityki wschodniej „zjednoczonego zachodu”, który prowadzi swoje wojenki z Rosją również na nasz rachunek.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych