Serwis Doradztwa Podatkowego

Szkice polsko-rosyjskie: stulecie konferencji w Spa

     W dniu 10 lipca tego roku minęła setna rocznica konferencji w Spa, w której uczestniczyli ówcześni przywódcy najważniejszych mocarstw europejskich, oraz ? w roli penentów ? przedstawiciele naszego kraju. Przewodził ówczesny premier („Prezydent Rady Ministrów”) Władysław Grabski, lecz w skład naszej delegacji wchodził m.in. Roman Dmowski i hrabia (jak to śmiesznie dziś brzmi) Maurycy Zamojski. Owego hrabiego już prawie zapomniano, lecz Roman Dmowski istnieje do dziś w naszej świadomości i pamięci narodowej, wznawiane są jego książki, a nawet inspiruje on nielicznych współczesnych polityków ? przynajmniej w ich mniemaniu.

     W skład delegacji nie wszedł ówczesny Naczelnik Państwa; jednocześnie Naczelny Wódz ? Józef Piłsudski i to ze wszystkich możliwych powodów. Po pierwsze, nie miał on jakiegokolwiek autorytetu na zachodnioeuropejskich salonach politycznych, więcej ? był ledwo tolerowany przez obu głównych liderów ? Davida Lloyd Georgea i Alexandra Millernda (Prezydenta Francji), którzy szukali wszelkich sposób aby odebrać mu nadane w Polsce urzędy, gdyż był już ostatnim czynnym w Europie politykiem wywodzącym się z nadania nieistniejących już cesarstw niemieckiego i austriackiego. Dosłownie w ciągu kilku dni po tej konferencji do Warszawy zostanie wysłana misja francusko-brytyjsko-amerykańska, której jednym głównych – wcale nie ukrywanych zadań będzie odebranie Piłsudskiemu funkcji Wodza Naczelnego i powierzenie jej komuś innemu. Mimo że oficjalna poprawność historyczna naszego kraju każe pomijać milczeniem ten cel owej misji, poważni historycy (nawet głośno sympatyzujący z piłsudyzmem) potwierdzają ten fakt. Po drugie, lipiec 1920 roku był chyba najgorszym miesiącem w naszej już polskiej karierze tego polityka. Krytyka, z którą spotykał się wówczas za nieudolność w roli Wodza Naczelnego była wręcz miażdżąca; Sejm nie ratyfikował umowy zawartej z Symonem Petlurą, tzw. wyprawa kijowska skończyła się totalną porażką, Wódz stracił ducha, obwiniał wszystkich (z wyjątkiem siebie) za porażkę militarną, a publicznie zarzucono mu wręcz zdradę w postaci niejawnych konszachtów z bolszewikami, którym zresztą dał się okpić. Delegacja rządowa udała się do Spa z próbą o pośrednictwo Ententy w nawiązaniu rozmów z  pokojowych z bolszewikami. Wiemy, że upokorzono polskich polityków, narzucając nie tylko warunki militarne owej mediacji, lecz również granicę wschodnią właśnie zgodnie ze znaną nam linią Curzona, którą delegacja polska w pełni i formalnie zaakceptowała. Było to ów polityczny precedens, który za ponad dwadzieścia lat będzie podstawą zgody tzw. Wielkiej Trójki (Stalin, Roosevelt i Churchill) co do również obecnej wschodniej granicy naszego kraju. Warto ten fakt prawnopolityczny nie tylko przypomnieć, ale również uwypuklić jego historyczne znaczenie. Ówczesne mocarstwa zachodnie, do których należała jeszcze Francja, były (i są) programowo przeciwnie naszym ambicjom terytorialnym na wschodzie, które wychodzą poza tzw. ziemie etniczne lub etnograficzne. W zachodniej wizji byliśmy i jesteśmy i zapewne będziemy „małym państwem”, które się nie powinno osłabiać terytorialnie Rosji, postrzegającej zupełnie inaczej niż dziś, bo pomysły tworzenia na jej zachodnich rubieżach nowych „niepodległych państw” (Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii i Białorusi, były słusznie postrzegane jako relikty polityki pokonanych państw centralnych. Francuzi chcieli osłabić pokonane Niemcy przesuwając granice Polski na zachód, co już wtedy było jawnie kontestowane przez „Rząd Jego Królewskiej Mości” prowadzący jawne pertraktacje z bolszewikami, mimo braku ich dyplomatycznego uznania. Późniejsze zwycięstwo militarne nad Armią Czerwoną oraz zawarty pokój w Rydze nie był nigdy (do dziś) uznany przez tzw. zachodnie mocarstwa, co też powinno nam dać coś do myślenia. Szczęśliwie nie ma już w Polsce jakichkolwiek sił politycznych, których nawet ukrytym celem byłaby rewizja granicy wschodniej i nasz powrót na tzw. Kresy Wschodnie. Tę wojnę przegraliśmy już sto lat temu, mimo że przez kolejne dziewiętnaście lat granice naszego kraju sięgały dużo dalej na wschód. Ktoś powie, że mieliśmy wówczas istotny motyw dla roszczeń terytorialnych sięgających nie tylko Lwowa, Wilna a nawet Mińska (Białoruskiego), gdyż na tamtych terenach od wieków istniała polska mniejszość dominująca zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich. Dziś zapominamy, że małe miasta były zdominowane przez żywioł żydowski, które ? oględnie mówiąc ? nie utożsamiał się w większości z jakąkolwiek polskością, zresztą nie powinniśmy mieć o to pretensji. Eksplozja demograficzna tej diaspory nastąpiła w XIX wieku, czyli w czasie gdy nie było już tam polskiej państwowości. To już zupełna przeszłość, zamknięta na zawsze masowym ludobójstwem ludności żydowskiej przez Niemców z udziałem „sił niepodległościowych”, do których chętnie odwołują się dziś państwa powstałe na tych terenach. Naszym historycznym błędem była chęć połączenia ludności polskiej tamtych ziem z państwem polskim poprzez rozszerzenie na wschód naszych granic na podstawie politycznego kompromisu z bolszewikami, których uznawano za „bardziej przyjazną wersję państwa rosyjskiego”. Nie starczyło ówczesnym politykom wyobraźni aby przewidzieć, że ów bolszewizm prędzej czy później zrealizuje swój plan powrotu na te ziemie likwidując, również w sensie dosłownym, naszą tam obecność. Po dwudziestu pięciu latach wymyślono wielkie przesiedlenia, które nazwano „repatriacją”, co ostatecznie zakończyło polską historię na wschód od linii Curzona. I już tak zostanie, a nasze bezsensowne wsparcie dla „niepodległych państw powstałych po samolikwidacji Związku Radzieckiego”, jest nie tylko spóźnionym lecz gorzkim pogodzeniem z tą porażką.

 

Witold Modzelewski

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Instytut Studiów Podatkowych

Skontaktuj się z naszą redakcją