Ustawa tworząca sejmową komisję, która ma „zbadać wpływy rosyjskie” i zastosować nieznane w historii środki represyjne wobec osób wezwanych przez tę komisję, wzbudziła bezprecedensowy sprzeciw z wielu stron: od opozycji, poprzez tzw. bliską zagranicę po niezaangażowanych w burzącą politykę obywateli. Z nimi – jak wiadomo – rządzący w III RP nie muszą się liczyć (lub przynajmniej tak się im wydaje). Ważne jest to, że ustawa została bez żenady i to publicznie zakwestionowana przez „światowe przywództwo”, a przecież istotą naszej polityki zagranicznej, gdy po latach odzyskaliśmy niepodległość, jest pełna uległość wobec Waszyngtonu. Tu nie ma i nie będzie żartów: twórcy ustawy zostali przywołani do porządku i muszą grzecznie wprowadzić zmiany w jej przepisach, tak jak poprzednio w ustawie o IPN, które wtedy podyktował nam ponoć przedstawiciel Mosadu (w głowie się nie mieści). Jeżeli przyjąć za dobrą monetę powszechnie powtarzane podejrzenie, że komisja ta ma wyeliminować z życia publicznego kilku najważniejszych liderów opozycji (lex antyTusk), to stanowcze NIE „światowego przywództwa” powinno dać coś do myślenia. Rodzi się przypuszczenie, że Waszyngton wycofuje swoje poparcie dla rządzącej większości. Bo przecież nie wolno nam nawet pomyśleć, że nie popiera eliminacji wpływów rosyjskich w Polsce, skoro od ponad roku prowadzi z Rosją wojnę (rękami Ukraińców) właśnie po to, aby zlikwidować te wpływy w Starej Europie. Aby to osiągnąć stojący na granicy bankructwa budżet USA wydał setki miliardów dolarów, co jest bezprecedensowym wydarzeniem w całej historii relacji amerykańsko-rosyjskich. Przypomnę, że w czasie Drugiej z Wielkich Wojen Waszyngton przeznaczył jeszcze większe kwoty na pomoc dla Związku Radzieckiego. Nasuwa się więc dość oczywisty wniosek, że owe wpływy mają być w dalszym ciągu gorliwie zwalczane, ale nie może już tego robić obecna klasa rządząca, której chce się odebrać pozycję najwierniejszego (semper fidelis) i wyłącznego strażnika polityki wielkiego protektora. Czy on postawił już na kogoś innego? Najbliższe miesiące pokażą jak głęboko trzeba nas upokorzyć aby otworzyć drogę dla nowych faworytów. Każdy wariant reakcji na ambasadorskie połajanki jest zły:
- upór przy zachowaniu status quo tej komisji (jej obsadę i realizację ustawowych kompetencji) może doprowadzić do jawnego „wycofania poparcia” ze strony „światowego przywództwa”, co będzie klęską całej proamerykańskiej strategii również w oczach proamerykańskich wyborców, którzy akcentują podporządkowanie temu „przywództwu” i chcą być w tej strefie wpływów,
- likwidację tej komisji lub jej odebranie represyjnych kompetencji będzie klęską nie tylko wizerunkową ale również prestiżową okrzykniętą jako wielkie zwycięstwo AntyPisu.
Oba powyższe warianty Moskwa może uznać za wyjątkowy wręcz prezent, którego raczej się nie spodziewamy, ale w sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo przecież nie wolno nam nawet słuchać ich radia oraz oglądać stacji telewizyjnych, bo możemy zostać „zainfekowani wrogą propagandą”.
Czy ktoś jeszcze w dniu 4 czerwca 2023 r. przypuszczał, że sprzeciw w stosunku do komisji mającej na celu eliminację wpływów rosyjskich wyprowadzi na ulice polskich miast setki tysięcy ludzi i istotnie zwiększy poparcie dla AntyPisu, który przez poprzednie lata licytował się z rządzącymi we wrogości do Rosji, a teraz zyskuje poparcie dzięki zwalczaniu antyrosyjskiej polityki? Może już politycy wiedzą, że antyrosyjski a zwłaszcza proukraiński krzyk nie zwiększa, lecz – wręcz odwrotnie – zmniejsza szanse wyborcze. Coś się tu zmieniło, ale czy są to już zmiany definitywne?
Jeżeli ktoś jest wyznawcą teorii o istnieniu tzw. punktów zwrotnych, to prawdopodobnie kiedyś tak nazwie dzień uchwalenia tej ustawy. Tak istotnego osłabienia swoich szans wyborczych w płaszczyźnie, która właśnie miała przynieść zwycięstwo, nikt się nie spodziewał. Najlepiej obrazuje to mało eleganckie porzekadło o zaplątaniu się we własne gacie. Cały AntyPiS może już sobie pogratulować, mimo że do niedawna gorliwie popierał wszystkie antyrosyjskie posunięcia, a zwłaszcza te, które szkodziły i nadal szkodzą prawie wszystkim mieszkańcom naszego kraju. Spuszczenie z tonu dyżurnych rusofobów z „wolnych mediów” również może zaskoczyć. Czy oni też więcej wiedzą niż my o zamiarach „światowego przywództwa”? Bo przecież o odczucia urabianych od ponad roku widzów nie będą się martwili: wolność mediów polega przede wszystkim na tym, że wolno im radykalnie zmienić treść propagandy. To są prawa wolnego rynku. Być może wydarzyło się coś, o czym dowiemy się później (albo nigdy). Może jeden z dwóch starców, którzy prowadzą swoją ostatnią w życiu wojnę, przestał się liczyć? Albo cele tej wojny zostały już zrealizowane, a „demokratyczne władze w Kijowie” już nie są dalej potrzebne nie tylko Waszyngtonowi? Może trzeba nie dopuścić do sukcesu „wielkiej ukraińskiej kontrofensywy”, bo będzie on czymś znacznie gorszym niż obecne status quo caus bellum albo ante bellum. Ten drugi cel jest do zrealizowania w wyniku upadku Rosji, a tego nikt nie chce (może z wyjątkiem nawiedzonych rusofobów znad Wisły i wschodniej Galicji). Poza tym ryzyko „zwycięstwa Ukrainy” jest zbyt duże; zrodzi ono w tej części świata nowe mocarstwo militarne, którego nikt ani do NATO ani UE nie przyjmie. Lepiej zostawić dwóch wrogów na zamrożonym konfliktem terenie, którzy będą wyczerpywać ich siły. Na długo. Jest to znana od co najmniej dwustu lat niemiecka teoria o niedźwiedziu, który nie uderzy łapą dopóki nie wyjmie z niej ropiejącej drzazgi. W XIX wieku jej rolę pełnili kilkukrotnie Polacy. Teraz są to Ukraińcy, czyli czegoś nauczyliśmy się z historii. A swoją drogą – jak zrealizuje się ten scenariusz – niewielu podejrzewało naszych polityków o tak twardy realizm w polityce międzynarodowej.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych