Zapewne większość z nas podziela powszechne przekonanie, że prowadzona od kilku lat polityka proukraińska w wykonaniu (prawie) całej klasy politycznej, a już na pewno POPiSu, zasługuje – w najprzychylniejszym wariancie – na miano „romantycznej”: angażując bezwarunkowo nasze siły i środki za darmo dostarczamy władzom w Kijowie uzbrojenie, paliwa oraz ponoć również energię elektryczną (to dlatego jest u nas aż tak droga?), tracimy rynki zbytu i tanich dostawców w imię (jakoby) szlachetnych idei prawa do niezależności od Rosji naszych wschodnich sąsiadów (zależność od innych państw jest „niepodległością”). Inwestujemy przy tym nasze pieniądze w ekipę polityczną firmowaną przez byłego (?) komika, który traci wewnętrzne poparcie i przede wszystkim może stracić władzę gdy tak zdecyduje „światowe przywództwo”. Wsparcie tych ludzi wiąże się z wybaczeniem popełnionego przez Ukraińców ludobójstwa obywateli II RP: idole polityczni ekipy rządzącej dziś w Kijowie odpowiadają nie tylko za wymordowanie setek tysięcy „etnicznych Polaków”, lecz także za wyniszczanie fizyczne wielokrotnie większej populacji naszych obywateli, których wtedy i dziś nazywano Żydami. IPN prawdopodobnie nie będzie ścigać tych zbrodni – mimo ustawowego obowiązku – bo to nie są „ofiary komunistów”. Najwyżsi przedstawiciele naszego państwa radzą potomkom ofiar ukraińskich mordów w Galicji Wschodniej lat 1941-1944 „ważyć słowa”, bo to może „osłabić zapał walczącej Ukrainy” na jej drodze do samounicestwienia.
Czy to jednak jest tylko romantyzm przepełniony dobroduszną naiwnością? Można podstawić tezę wręcz przeciwną: to tylko pozory, bo bezwarunkowe poparcie dla najbardziej skorumpowanego państwa Europy i grupy rządzących tam oligarchów notabene dobrze zarabiających na tej wojnie, nie jest wynikiem politycznego zdziecinnienia. Wręcz odwrotnie: polityka jest przykładem zawodowstwa w najbardziej „zachodnim” wydaniu. Przecież ówże Zachód musi co pewien czas zniszczyć jakieś nieodległe państwo, aby podreperować swoją drogą i w istotnej części od dawna nieopłacalną gospodarkę dzięki:
- napływowi darmowych kapitałów, które uciekają (oczywiście na Zachód) z upadającego państwa,
- przejęciu wyprzedawanych aktywów rzeczowych upadłego, gdyż deprecjacja wartości jego majątku pozwala wykupić za bezcen to, co było dotychczas niedostępne lub drogie,
- przyjęciu masowej emigracji zubożałych, ale wciąż chętnych do pracy ludzi, którzy „uciekają przed wojną i biedą” i trafiając w objęcia Zachodu, będą tyrać na jego rynkowe sukcesy.
Taki oto scenariusz zrealizowano m.in. w stosunku do Rosji (lata 1917-1922), Polski i innych „demoludów” (od 1989 do co najmniej 2000 roku), a niedawno do Iraku, Libii czy Syrii. Trzeba dodać, że od kilkudziesięciu lat najważniejszą jest ostatnia z powyższych korzyści. Zachód jest od kilkudziesięciu lat w tzw. trzeciej fazie rozwoju. Przypomnę, że od wieków w tej części świata powtarzają się te same prawidłowości ewolucyjne, na które składają się trzy fazy:
- faza pierwsza (sukces), czyli uzyskanie w wyniku podboju politycznego czy też militarnego przewagi ekonomicznej przez jakieś państwo, które wzbogaca nie tylko jego elity, lecz również podnosi poziom życia istotnej części jeśli nie większości ludności tego państwa; następnie dzięki dobremu zbiegowi okoliczności lub realnym umiejętnościom jego władców zapewniana jest trwałość owego wzbogacenia,
- faza druga (rozkwit): uzyskanie wyższego w stosunku do reszty poziomu cywilizacyjnego i kulturowego sfinansowanego dzięki akumulacji powstałych w tym państwie nadwyżek, co potwierdza „wyższość” jego nacji lub panującego tam ustroju (zależy w co tam kto wierzy),
- faza trzecia (obumieranie): stabilizacja i dobrobyt kilku pokoleń żyjących w tym państwie rodzi wygodnictwo i zdziwaczenie obyczajowe, kryzys rodziny i radykalne obniżenie dzietności, a następnie załamanie demograficzne i ogólny brak chęci do pracy.
Kiedyś państwa będące w trzeciej fazie mniej lub bardziej przymusowo ściągały pod swoje władztwo ludzi obcych nacji (w tym jako niewolników) w przekonaniu, że prędzej czy później zasymilują tych przybyszów, bo jedyną dla nich propozycją było w tym świecie „przejście na stronę zwycięzców”. Zachód przez ostatnie prawie trzydzieści lat drenował byłe „demoludy”, z których wyciśnięto nie tylko kapitał płynny, ale wszystkie inne mające jakąkolwiek wartość aktywa, jak również ludzi (prawdopodobnie Stara Europa „przytuliła” prawie dziesięć milionów imigrantów z Europy Wschodniej. Musiała się jednak na jeszcze większą skalą wspomagać napływem siły roboczej z byłych kolonii, a tych imigrantów nie może już zasymilować. Dlatego potrzebna jest ta wojna, bo w ciągu roku Ukraina oddała już rekordową ilość ludzi (ponad 10 milionów), a może jeszcze więcej. Gdyby to państwo prowadziło tę wojnę na własny rachunek, już dawno wyczerpało swoje siły i możliwości militarne: musiałoby więc zawrzeć kompromis chroniący ich zasoby. Podtrzymywanie jego sił militarnych z zewnętrznych zasobów doprowadzi je do jeszcze głębszej degradacji i wyludnienia, a wojna ta może „rozlać się” na okoliczne państwa, co spotęguje efekt migracyjny, a o niego przecież idzie.
Nasza klasa polityczna przez pewien czas roiła sobie, że my też będziemy beneficjantami tego upadku i zostaniemy wzbogaceni tanią siłą roboczą i przynajmniej częścią wyprzedanych aktywów upadłego państwa. Częściowo to nastąpiło, lecz chętnych do przejęcia tych dóbr jest dużo więcej i są oni od nas silniejsi i bogatsi, a przede wszystkim wymagają oni od nas bezwzględnej uległości: w zamian pochwalą nas „na forum międzynarodowym”, a naszych przywódców czule poklepią po plecach i obiecają jakieś stanowiska „w strukturach europejskich i atlantyckich”. Należy jednak dostrzec niedoceniane wcześniej okoliczności: czarnoziemy ukraińskie są już w rękach zachodnich oligarchów i oni życzą sobie, aby ich produkty kupowali Polacy kierując się „solidarnością z niepodległą Ukrainą”, która przecież „walczy za nas”: musimy więc być gotowi na wielkie wyrzeczenia i nie możemy kierować się „egoistycznymi interesami polskich rolników”.
Czy więc ostateczny bilans naszej makiawelistycznej polityki będzie dla nas jednak dodatni? Najostrożniejsze szacunki naszych „strat niebojowych” w tej wojnie wynoszą ponad 200 mld zł. Może owe straty choć częściowo zrekompensuje ekonomiczny i demograficzny upadek Ukrainy: gdyby to państwo, które kiedyś liczyło 55 mln ludzi, było rządzone tylko na przeciętnym poziomie, już dawno zdominowałoby gospodarczo całość Europy Środkowej, a tak będzie długo dogorywać bo – jak obiecuje nam „światowe przywództwo” – ta wojna będzie trwać długo, aż do zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych