Niedawno przeczytałem w cotygodniowym felietonie wypowiedź pewnej publicystki na temat posiłków spożywanych przez polskie dzieci w latach Polski Ludowej, które składały się z „zupy wiśniowej, kapuśniaku i fasoli z dodatkami podejrzanego (tak w oryginale) sosu pomidorowego”. Jak się można domyślać wyliczenie to ma zaszokować dobrze odżywionych czytelników prorządowej gazety, obrazując nędze oraz brzydotę dzieciństwa w czasach „słusznie minionych”. Autorka tych słów nigdy nie ukrywała swojego „antykomunizmu” i przynależności do Zachodu – zresztą chyba od dawna mieszka w jego prawdziwej części i tylko co tydzień raczy nas swoimi przemyśleniami. Jako że moje dzieciństwo i młodość przypadały na tamte czasy, więc nie dam sobie ich zohydzić, mimo usilnych prób ze strony „liberalnego medium”.
Czy warto zareagować na tak „subtelną” propagandę? Warto, choć nie mówię o tej Pani lecz o tych, którzy nie pamiętają czasów „komunistycznego zniewolenia”. Otóż sądzę, że lepiej jeść kapuśniak i zupę z wiśni niż faszerować się świńskim mięchem pochodzącym z „nowoczesnej” i par exellence „zachodniej” hipermarketowej tandety, a zwłaszcza „fast foodów” i reszty żywnościowego szmelcu, który jest przeznaczony dla współczesnego plebsu (czyli nas). Po drugie pragnę tylko przypomnieć, że jakoś nie przeszkadzała nam skromność naszej ówczesnej konsumpcji, bo byliśmy (bynajmniej nie pochodząc z „komunistycznej” a nawet lewicowej rodziny bo wychowałem się w środowisku ówczesnej inteligenckiej biedoty) aż tak naiwni wierząc, że dzięki naszemu skromnemu życiu odbudowujemy Polskę po zniszczeniach wojennych, wybudujemy polskie fabryki, nauczymy się produkować Polskie produkty i nasze dzieci będą żyć lepiej. Naprawdę w to wierzyliśmy i oczywiście wyszliśmy na głupców, bo nie przyszło nam do głowy, że przyjdzie kiedyś Balcerowicz, którego do władzy wyniesie robotniczy ruch związkowy tylko po to, aby zniszczył to, co zostało zbudowane dzięki biedzie. Po trzecie – co być może jest kompletnie niezrozumiałe – nie było naszą ambicją opływać w dostatki, nie chcieliśmy „sprzedawać się za forsę”, czy też „dać dupy dla szmalu”, byli kiedyś biedacy, którym ledwo starczało (nie zawsze) do pierwszego, ale żyli dla życia a nie dla współczesnego „zapieprzu”. Byli wśród nas tacy, którzy chcieli „zakombinować”, dorobić się, ale też w wyjątkowo naiwny – z dzisiejszej perspektywy – sposób, bo chcieli harować od rana do nocy tylko po to, aby wybudować przypominającą klocek „willę” o powierzchni 210 m2 i kupić „dużego Fiata”. Dzieci komunistycznych dygnitarzy nie miałem okazji poznać i nikt o nich nie słyszał. Ze względu na miejsce zamieszkania wychowywałem się również z dziećmi zawodowych żołnierzy LWP (Ludowego Wojska Polskiego) – mieli oni swoje lepiej zaopatrzone sklepy, w których w sprzedaży były ogórki konserwowe, kiełbasa zwyczajna, co pewien czas „rzucono” czekoladę a nawet radziecki szampan. W sumie „reżim komunistyczny” przekupywał swoich „sługusów” za marne pieniądze a nawet za grosze.
Po co to wszystko opowiadam, bo przecież to nikogo już nie obchodzi, a tamten czas jest na zawsze wymazany z naszej przeszłości? Dziś godni zapamiętania są tylko „żołnierze wyklęci” oraz „opozycja antykomunistyczna”, o której, Bóg mi świadkiem, nikt wtedy nie słyszał. Opowiadano po cichu, że „dygnitarskie bachory”, chodzące ponoć na obiady do zamkniętych stołówek gdzie były na co dzień (nawet w piątek) dania mięsne, buntowały się przeciwko jakimś „kompromisom ideologicznym” i rewizji przez tzw. „gomułkowszczyznę” założeń ustrojowych, ale nie był to nasz świat. Na co dzień reżimowe media (wtedy ich jeszcze nikt tak nie nazywał) emanowały kulturą i subtelnym dowcipem. Czy dziś, w „wolnych mediach” miałby szansę powstać „Kabaret Starszych Panów”? Po co pytać, wszyscy wiemy. Dziś pod tą nazwą kryję się rozwrzeszczany POPiS, a zwłaszcza prostactwo i najzwyklejsze chamstwo debaty politycznej całości klasy politycznej. Ten kabaret nie jest śmieszny – jest wstrętny. Zupełnie nowym zjawiskiem, nieznanym dla wychowanych na ironicznych lecz ciepłych żartach Ireny Kwiatkowskiej i wierszach Agnieszki Osieckiej i Jonasza Kofty, są jazgoczące Panie – „ministry”, „filozofczynie”, „polityczki”, „ekspertki” i „naukowczynie” nienawidzące swoich politycznych przeciwników. Ale to na inną opowieść, bo już za te słowa należy się lincz w wykonaniu wyzwolonych z piękna i dobroci osób, których o płeć nie można się nawet zapytać.
Tak naprawdę, to już nie ma komu opowiedzieć o czasach naszego dzieciństwa i młodości. Tych, którzy je pamiętają, jest coraz mniej, starość została zabroniona albo unieważniona a ci, którzy zostali „w tym kraju”, nie chcą mieć i nie będą mieć dzieci; więc pary jednopłciowe nie będą miały już kogo wychowywać.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych