Wiem: szkoda czasu na słuchanie większości polityków – ogólniki, hipokryzja, wszechobecna płycizna a przede wszystkim natrętna dbałość o to, aby nie powiedzieć nic konkretnego. Najlepiej obrazuje to anegdota o pewnym w sumie zupełnie niezłym premierze, który długo mówił w telewizji, a na pytanie „co powiedział”, padła odpowiedź od widzów, że „nic”. Będę jednak upierać się w przekonaniu, że mimo wszystko warto przejść katusze wsłuchiwania się w ich słowa, bo czasami wyrwie się im coś ważniejszego. Ostatnio były dwa takie przypadki. Pierwszy dotyczył jeszcze wtedy urzędującego ministra spraw zagranicznych rządu w Kijowie, który powiedział wprost, że Lubelszczyzna i Podkarpacie – skąd przesiedlona na zachód Polski mniejszość ukraińska w latach czterdziestych zeszłego wieku – to „ziemie ukraińskie”. Potem się wycofał twierdząc, że (jakoby) nie kwestionuje obecnej granicy polsko-ukraińskiej, ale słowo się rzekło, co zostało skwitowane milczeniem obecnego na tym konwentyklu ministra spraw zagranicznych polskiego rządu oraz rzęsistymi brawami „kapuściaków”. Ukraiński minister (nazywa się Kułeba) był przez chwilę szczery, bo należy podejrzewać (zasadnie), że w jego świadomości „ziemie ukraińskie” są nie tylko pod „okupacją rosyjską”, ale również polską. Był wtedy przedstawicielem (padł już ofiarą czystek) kijowskiego rządu, który odwołuje się w sensie prawnym nie tylko do tradycji UPA i UON-u, lecz również takiego to dziwnego tworu niemieckiego utworzonego pod nazwą „Ukraińskiej Republiki Ludowej” z 1918 r., która na podstawie Pokoju Brzeskiego „otrzymała” nie tylko część Lubelszczyzny (Chełmszczyznę), ale również Podlasie. Pod tym traktatem podpisały się wszystkie Państwa Centralne (zwłaszcza II Rzesza, Austro-Węgry, Turcja i Bułgaria), lecz również bolszewicy uzurpujący sobie wówczas prawo do reprezentowania Rosji. Poza tym tradycja historyczna, do której odwołują się nacjonaliści zachodnioukraińscy, ma charakter etniczno-terytorialny: ziemie, które kiedykolwiek zamieszkiwali tzw. Ukraińcy, należą im się bez reszty po wsze czasy niezależnie od tego, z kim przyszło im dzielić ich posiadanie. Stąd swoisty nakaz wyniszczenia nieukraińskiego etnosu (Lachów, Żydów) i po części nieukraińskich Rusinów, którzy nie byli wyznawcami kultu Bandery.
Pan Kułeba wygadał się; znamy świadomość prawno-historyczną obowiązującej w elitach tamtego państwa i wyciągniemy na przyszłość odpowiednie wnioski. Oczywiście MY a nie ONI, czyli krajowi „słudzy narodu ukraińskiego” (tak się przedstawił swego czasu wysoki funkcjonariusz polskiego ministerstwa).
Drugim przypadkiem wygadania się była wypowiedź Pani Kamali Harris w politycznej debacie prezydenckiej. Z jej słów dowiedzieliśmy się, że bez reszty jesteśmy pod władzą USA i możemy być przez nich „oddani Putinowi”. Z kontekstu jej wypowiedzi wynika wniosek, że jak owa dama wygra wybory, to nie uszczupli amerykańskiego stanu posiadania, a jak przegra, to Donald Trump bezzasadnie uszczupli amerykańskie aktywa. Swoją drogą jako człek naiwny i dobroduszny do dziś nie wiedziałem, że mój kraj władze USA mogą komuś „oddać”, bo moim zdaniem nie mają do nas jakichkolwiek praw. Słuchałem różnych pleciug, które trajkotały o naszej „przynależności do Zachodu”, w dodatku odwiecznej, ale uznałem to jako rodzaj wiernopoddańczej mentalności („potrzeba przywództwa”). I nic więcej. A tu Afroamerykanka (do niedawna Hinduska) twierdzi, że należymy (a nie przynależymy) do USA. Jeżeli to prawda, to dlaczego milczą obrońcy Konstytucji, bo tam jak wół napisane jest coś innego, bo jak Bóg miły nie odbyło się w Polsce referendum zatwierdzające nasze oddanie pod rządy Waszyngtonu. Zgodziliśmy się przed dwudziestu laty poddać władzy Brukseli, zawłaszczonej przez Niemców i tego powinniśmy się trzymać.
Pani Kamala się myli, ale dzięki jej zapowiedziom coś wiemy o jej świadomości prawnej. Trzeba tylko jej uprzejmie przypomnieć, że wspomniany już Pan Kułeba uważa, że w granicach Polski pozostają „ziemie ukraińskie”, co zyskało milczącą aprobatę nie tylko „kapuściaków”. Spór o zakres władztwa amerykańskiego może być istotny, chyba również Ukraina „należy do USA” i wtedy jest wszystko jasne: kto płaci, ten wymaga.
Powyższe zdarzenia jednak bledną na tle szczerych wypowiedzi naszych, ojczystych polityków w związku z katastrofą powodziową. Oni już nie owijają w bawełnę i mówią to co myślą, przez co już toną w powodzi krytyki i (zasadnego) hejtu. Nie powinni się oni wypowiadać. Cóż więc począć z naszą wiarą w demokrację? Przecież nie możemy dojść do przekonania, że to my wyhodowaliśmy a następnie wybraliśmy do władzy takie oto elity, które do niczego się nie nadają i skompromituje je powódź lub inny wybryk natury (np. przymrozki)?
Na „wojnę z Rosją” to się raczej oni nie nadają.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych