Rzadko zaczynam od cytatu, ale zrobię wyjątek, który obnaży stan debaty publicznej na temat współczesnej Rosji: „(…) interes własny Kremla raczej nie skłoni go w wyobrażalnej przyszłości do otwartej agresji militarnej na wschodnią flankę NATO (bo nie strzela się do najlepszych klientów sklepu z ropą i gazem), to zakulisowy nacisk chiński na skorumpowaną i kleptokratyczną elitę władzy może tego dokonać. Agresja byłaby w tym scenariuszu podjęta nie w interesie Rosji jako suwerennego państwa – ale w interesie Chin przez państwa wasalne, niezależnie od realnych strat, jakie przywróciłyby w ostatecznym rozrachunku nieszczęsnemu wasalowi[1].”
Cytat ten – w moim przekonaniu reprezentatywny dla współczesnej „narracji” na temat Rosji – służy do zobrazowania trzech cech polskich rusofobicznych bajeczek:
- pogardy dla Rosji jako takiej („sklep z ropą i gazem”, „skorumpowane i kleptokratyczne elity”),
- strachu przykrywanego nienawiścią („agresja(…) podjęta nie w interesie Rosji, ale w interesie Chin przez państwa wasalne”),
- zacietrzewienia, które nawet nie pasowałoby do wiecowych wystąpień.
Może mi ktoś postawić zarzut, że dobrałem sobie mimo wszystko jakiegoś ekstremistę z gazety specjalizującej się w publikowaniu instrukcji dla księgowych i początkujących prawników, która od lat dość nieudolnie chcę stać się tzw. opiniotwórczym medium AntyPisu. Będę się jednak bronić: powyższy styl opisywania współczesnej Rosji dominuje: „od gazety do gazety” („Wyborczej” i „Polskiej”), czyli w mediach obu stron barykady politycznej, a także w całej (choć z pewnymi wyjątkami) prasie postkomunistycznej. Różnice występują tylko w natężeniu pogardy i strachu.
Skoro tak jest i nic nie wskazuje na to, że może się to zmienić, bo strach i nienawiść z reguły (jak świat światem) eliminuje zdolność do racjonalnej refleksji, spróbuję – mając świadomość odosobnienia i wykluczenia z reprezentowanego (?) nurtu narracji – odnieść się do „argumentów”, którymi posługują się opętani rusofobią. Zacznę od przykładu z polskiego podwórka: w interesie jednego z amerykańskich koncernów słane są do władz polskich listy grup amerykańskich kongresmenów i senatorów, co – po raz nie wiem który – potwierdza znaną tezę, że państwa zwane „liberalnymi” są faktycznie zdobyczą jakiejś grupy firm i w istocie nie prowadzą żadnej polityki w jakkolwiek pojętym interesie publicznym tych państw. Organy władzy państwowej są swoiście pojętą firmą usługową przy pomocy której się załatwia prywatne interesy, a przede wszystkim zarabia jak najbardziej prywatne pieniądze. Zarówno na rynku wewnętrznym tego państwa jak i w innych krajach. I oczywiście nie ma to nic wspólnego ani z „korupcją” ani „kleptokracją”; te słowa są zarezerwowane dla Rosji. W przypadku Stanów Zjednoczonych wykorzystywanie organów władzy publicznej dla prywatnych interesów jest zapewne przejawem światowej misji tego państwa jako obrońcy wolności i demokracji.
W przypadku podatków, którymi od prawie pół wieku zajmuję się zawodowo, przykładów tego zjawiska jest więcej niż się powszechnie sądzi: tu nawet nie ma pośrednictwa firmy usługowej w postaci władz owego państwa – tam wszystko co trzeba załatwia się bezpośrednio: gdyby jakiś polski urzędnik lub nawet ekspert chciał chociaż pisnąć o przepisach napisanych na korzyść jakiegoś amerykańskiego koncernu, natychmiast spotka się ze zorganizowanym atakiem, nie tylko ze strony „wolnych mediów” (od prawicowych do lewicowych), ale także części (większości?) klasy politycznej[2].
Inaczej mówiąc: władza publiczna w państwach liberalnej demokracji jest sprywatyzowana: trzeba tylko umieć ją sobie podporządkować, a nie każdy ma na to siły i środki. Taką też rolę przyznano wcześniej władzom naszego kraju, którym ostatnimi czasy zdarza się odstąpić od obowiązkowego kanonu, za co jest publicznie karcona i potępiana („narusza zasady praworządności”). Gdy stanowione prawo polskie i praktyka jego interwencji oraz stosowania będą zgodne z interesami jakiegoś koncernu, to nasze państwo spotka się z pochwałami i poparciem.
Jeżeli więc „międzynarodowy” (czyli amerykański) koncern finansuje jakąś stacje telewizyjną, jest to gwarancją dla „wolności mediów”; gdyby robił to koncern Polski, byłby to koronny dowód na coś zupełnie odwrotnego. Widać, że ten, kto głosi takie poglądy ma nas w głębokiej pogardzie.
[1] W. Sokała podpisany jako „publicysta” napisał te zdanie w tekście pt. Wuja Sama potyczki ze smokiem („Dziennik Gazeta Prawna”, 6-8 s., sierpień 2021)
[2] Polecam zwłaszcza uwagę wypowiedzi liberalnego posła w czasie prac sejmowej Komisji do spraw wyłudzania VAT-u i akcyzy z 2018 roku.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych