Przyszedł czas zapłaty wysokich rachunków (zwłaszcza fiskalnych). Za wszystko: gaz, energię elektryczną, żywność, mieszkania. Płacimy również wysokie rachunki rozumiane metaforycznie poprzez zubożenie, regres ekonomiczny, straty w działalności gospodarczej, a nawet biedę. Cofamy się ekonomicznie w tempie nieznanym od czasu kataklizmu „radykalnej transformacji” z lat 1989-1991. Klasa polityczna zgodnie twierdzi, że zwalczanie inflacji ma następować w ten sposób, że skoordynowana „polityka pieniężna” (NBP) i „polityka fiskalna” (rządu) ma doprowadzić nas do biedy. Jest to ponoć zgodne z oryginalną ze swej istoty teorią monetarną: gdy obywatele mają dużo pieniędzy, musi być wysoka inflacja, a gdy będą mieli ich mało, to inflacja będzie również mała. Idziemy dalej tą drogą: gdy będziemy biedni jak przysłowiowe myszy kościelne, nie będzie również inflacji.
Nie będę dłużej ironizować, boć to przecież jakieś brednie. Obecny kryzys jest przecież zwykłym następstwem polityki prowadzonej przez ostatni rok pod pretekstem obrony interesów obecnych władz w Kijowie przed „rosyjską agresją”. Teraz poznajemy jej skutki w naszych portfelach. Co miało przyjść – przyszło. Przypominam o tym bez jakiejkolwiek satysfakcji, bo mówiłem (i pisałem) o tym wiele razy. W powojennym amoku zagłuszono wszystkie ostrzeżenia przez skutkami tej polityki, cenzurowano pesymistyczne (czyli realistyczne) prognozy. Miliony taniego zboża przywożone bez ceł z Ukrainy niszczą (wyniszczą?) polskie rolnictwo, a realny spadek popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego zdegraduje lub nawet znokautuje sektory pozarolnicze gospodarki. Zarobią tylko spekulanci, którzy windują ceny zwłaszcza nośników energii.
Nasz bezprecedensowy regres nie był nieuchronny, ale czasu już nie cofniemy. Rolnicy zaczynają masowe protesty, czyli być może przychodzi czas otrzeźwienia. Czy przyniesie to również zmianę naszego stosunku do wojny ukraińsko-rosyjskiej? Sądzę, że tak, bo mamy już dość narzuconej nam bezwarunkowej sympatii do Ukrainy i pogardy dla wszystkiego co rosyjskie. Bywamy przekorni: gdy ktoś notorycznie każe nam nienawidzić, po pewnym czasie znajdujemy w sobie trochę sympatii dla narzuconego nam wroga. Tak było w czasie tzw. pandemii: najpierw w sposób autentyczny byliśmy wiernymi zwolennikami wszelkich ograniczeń i aprobująco słuchaliśmy „apostołów lockdownu). Po roku zmieniliśmy (również spontanicznie) zdanie o przysłowiowe 180 stopni. Czym bardziej agresywna będzie cenzura, tym szybciej upowszechni się nasz sprzeciw.
A może po prostu zaczniemy się kierować naszymi „egoistycznymi” interesami? Postulat rolników jest jednoznaczny: trzeba przywrócić cła na przywóz zbóż z Ukrainy. Sprzeciwia się temu Unia Europejska, to wniosek jest tylko jeden: organizacja ta działa na szkodę naszych obywateli. Jeżeli nie chcemy w związku z tym wystąpić z tego związku, to trzeba go zmienić tak, aby działał w naszym interesie. Będzie to prostsze, bo pomoc dla Ukrainy w postaci swobodnego napływu nieoclonych towarów godzi w podstawowe interesy nie tylko polskich rolników. Czy w związku z tym sam pomysł, aby w ten sposób prowadzić „naszą wojnę” z Rosją jest w jakikolwiek sposób opłacalny? Odpowiedź już znamy.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych