Serwis Doradztwa Podatkowego

Szkice polsko-rosyjskie: jaki będzie finał drugiej „Wyprawy Kijowskiej”?

Najpierw przypomnę pierwszą „Wyprawę Kijowską”. Było to wiosną 1920 r.: wówczas Naczelnik Państwa, czyli Józef Piłsudski podpisał z mało reprezentatywnym politykiem ukraińskim (Symonem Petlurą), uzurpującym sobie reprezentowanie równie „wirtualnego” tworu pod nazwą Ukraińskiej Republiki Ludowej (URL), jakąś quasi sojuszniczą umowę. Umowa ta nigdy nie została ratyfikowana przez właściwe organy Państwa Polskiego, co powodowało, że wszelkie działania na jej podstawie były bezprawne. Większość terenów, do których przyznawała się URL, była zajęta przez bolszewików (łącznie z Kijowem) oraz przez Wojska Polskie. Przypomnę, że Pokój Brzeski z 1918 r. rozszerzył ziemie tego „państwa” o Podlasie i Chełmszczyznę. W wykonaniu „zobowiązań sojuszniczych” ruszyło na wschód Wojsko Polskie i w zasadzie bez walki zajęło istotną część prawobrzeżnej Ukrainy łącznie z Kijowem, który „zdobyto” w sposób dość zabawny, bo jadąc tramwajem do centrum miasta (na gapę). Potem było huczne fetowanie „wielkiego zwycięstwa”, mimo że jego „podstawa prawna” była również gremialnie odrzucona przez polityków ukraińskich, którzy nie godzili się na przewidzianą w tej umowie zmianę granic URL na korzyść Polski. Potem, „wielkie zwycięstwo” przerodziło się w totalną klęskę, bo Armia Czerwona zmusiła nasze wojska do panicznego odwrotu, a po niecałych dwóch miesiącach „Czerwoni” byli już pod Warszawą. Uratował nas CUD NAD WISŁĄ. Nasze straty wynosiły prawie 200 tys. zabitych, rannych i zaginionych. Petlura musiał uciekać na emigrację, a zajęte powtórnie na jesieni 1920 r. ziemie tzw. Wschodniej Galicji, zamieszkiwane w większości przez „prawdziwych” Ukraińców, były następne dwadzieścia lat zarzewiem konfliktów etnicznych, a w naszej Drugiej z Wielkich Wojen miejscem największego masowego ludobójstwa naszych obywateli (najpierw Żydów a potem etnicznych Polaków).

Można zauważyć pewne analogie do czasów nam współczesnych: od kilku lat angażujemy się w spory ukraińskie, popieramy bezwarunkowo antyrosyjskie władze w Kijowie, wysyłamy broń (przy okazji rozbrajając się), jawnie i bez reszty jesteśmy wrogami Rosji, która prędzej czy później zyska przewagę w tej wojnie. Najważniejsze, że ogłosiliśmy, że to „nasza wojna”, a my jesteśmy „sługami narodu ukraińskiego”. Na razie jeszcze nasze wojska nie zostały wysłane na „front wschodni”, ale nawet czołowi politycy półgębkiem zapowiedzieli to zaangażowanie. Czy nasza druga „Wyprawa Kijowska” zakończy się podobnie jak i poprzednia? Czy tym razem zdarzy się nowy cud ale nie „nad Wisłą” lecz nad Dnieprem? Nie wiadomo, ale obywatele Ukrainy już nie chcą ginąć na „froncie wschodnim”, a nawet nie ma kto obsługiwać sprzętu, który „zjednoczony Zachód” przekazuje władzom w Kijowie. Ciekawe, czy nasi żołnierze wysłani do walki na tym froncie będą przekonani, że to „nasza” (ich wojna? Możemy się tylko domyślać, że aktualnym celem tych, którzy rządzą „zjednoczonym Zachodem”, jest podtrzymanie tej wojny, bo przecież „Rosja nie może wygrać”. Jedynym sposobem jest wplątanie w ten konflikt kogoś, kto stanowi dziś pierwszą linię antyrosyjskiej retoryki. Najbardziej do tej roli nadają się państwa bałtyckie, ale ich zdolności mobilizacyjne są raczej niewielkie. Nikt poza Polską nie nazwał swojej misji jako „służbę narodowi ukraińskiemu”, a badania (czy wiarygodne?) opinii publicznej potwierdzają wyjątkowo wysokie poparcie dla antyrosyjskiej (ale też antybiałoruskiej) retoryki. Niestety już część biznesu bierze pod uwagę wariant wplątania nas w tę wojnę i wstrzymuje swoje inwestycje. Co ciekawe, dotyczy to głównie „zagranicznych inwestorów”, bo my, Polacy, w duchu nie wierzymy w wariant wojenny naszej bliższej (i dalszej) historii. Obyśmy mieli rację.

 

Witold Modzelewski

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Instytut Studiów Podatkowych

Skontaktuj się z naszą redakcją