W publicystyce historycznej często uwypuklana jest teza o tym, że „przegraliśmy II wojnę światową”, a uzasadnieniem tej tezy jest „utrata władzy przez legalny rząd”, który reprezentował „siły niepodległościowe”, rozpoczęcie „okupacji sowieckiej”, „zainstalowanie w Polsce komunistycznej agentury” oraz „utrata jednej trzeciej terytorium na rzecz Związku Sowieckiego”. Szczególnie interesujące jest to, że ową ewangelię klęski głoszą ludzie urodzeni, wychowani i wykształceni na „terenach okupowanych” lub „postokupacyjnych”, bowiem w sensie terytorialnym, ludnościowym oraz – co najważniejsze – społecznym – trzecia RP jest prostą kontynuacją Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ewangelizacji klęski najczęściej w sposób dość zabawny przeciwstawiano czasy „po odzyskaniu niepodległości” (czyli od 1990 roku) poprzedniej epoce (lat 1945-1989) twierdząc, że wszystkie upokorzenia, straty oraz zależności, których doświadczaliśmy przed 1990 rokiem, były właśnie dowodem naszej suwerenności i wolności. Ale to tak przy okazji, bo chciałbym kiedyś pojąć różnicę między zależnością od obcego państwa będącą wyrazem braku niepodległości od zależności, która dowodzi czegoś wręcz odwrotnego. Ale to temat na odrębny esej.
Zacznijmy od bezspornych cech naszej kondycji jako narodu i państwa sprzed 75 laty. Na pewno jako zbiorowość ponieśliśmy w tej wojnie wyjątkowo wysokie straty. Utraciliśmy prawdopodobnie największy odsetek ludności (sześć z trzydziestu ośmiu milionów), przy czym w większości straty te dotyczyły mniejszości narodowych, w tym zwłaszcza utraciliśmy prawie całą wymordowaną przez Niemców mniejszość żydowską; byli to jednak obywatele naszego państwa a niemieckie ludobójstwo objęło również etnicznych Polaków, choć tu odsetek strat był już dużo niższy. Co ciekawe straty czysto wojenne (zabici, zmarli od razu i zaginieni w wyniku udziału w walkach z wrogiem) stanowiły tylko niewielki procent ogółu strat. Uszczerbek w majątku narodowym państwa w wyniku grabieży okupantów oraz bezpośrednich zniszczeń wojennych też należały do jednych z największych w Europie, choć tu brak jest dokładnych szacunków. Oczywiście największym „jednorazowym” uszczerbkiem majątkowym było zniszczenie większości lewobrzeżnej Warszawy w okresie Powstania Warszawskiego i bezpośrednio po nim. Odsetek tych strat był też szacowany na bardzo wysokim poziomie – ponad jedna piąta majątku narodowego. Nastąpiło głębokie i długotrwałe zubożenie elit naszego kraju oraz większości ludności miejskiej, natomiast dochody ludności wiejskiej, cierpiącej w okresie międzywojennym dotkliwą biedę, w czasie wojny obniżyły się niewiele, a niekiedy szacowano nawet relatywne wzrosty. Okupacja zahamowała proces edukacyjny, obniżyła poziom zdrowotności i zwiększyła śmiertelność, zwłaszcza dzieci i osób starszych.
Można by długo wymieniać listę naszych strat, które ponieśliśmy w czasie tamtej wojny, lecz najważniejsza jest konkluzja: ówczesne elity rządzące nie potrafiły prowadzić polityki, która skutecznie obroniłaby nas przed stratami, a był to ich podstawowy obowiązek. Bezsporne jest również to, że do listy bezwzględnie przegranych należy zaliczyć całość elit piłsudczykowskich i sanacyjnych, które ponoszą odpowiedzialność za najważniejszy początek naszych klęsk, czyli przegraną z kretesem wojnę obronną 1939 roku, oraz polityków emigracyjnych i państwa podziemnego. Nie udało się im odzyskać władzy po zakończeniu wojny, utracili wpływy i pozycję, byli represjonowani lub klepali emigracyjną biedę. Ich wpływ na naszą świadomość historyczną był jednak bardzo duży, wręcz nadmierny. Po raz nie wiem który sprawdziła się jedna z najważniejszych tez historycznofilozoficznych, że przegrani politycy i związane z nimi elity z reguły mają nieproporcjonalnie duży wpływ na świadomość kolejnego pokolenia. To oni ukształtowali teorię „przegranej wojny”: skoro zwycięskie mocarstwa odsunęły ich od władzy: to „my Polacy przegraliśmy (jakoby) tę wojnę” a do władzy „dobrali się” politycy nie mający demokratycznej legitymacji. Teza o jej braku jest oczywiście prawdziwa, tyle tylko, że brakowało jej również władzy sanacyjnej od 1926 roku: od Zamachu Majowego nasza demokracja miała już wyłącznie charakter fasadowy. Jej legalizm był cokolwiek wątpliwy, podobnie jak rządów emigracyjnych: polityczna kariera generała Władysława Sikorskiego jako szefa rządu na uchodźstwie była wynikiem działań władz francuskich, które chciały utworzyć antysanacyjny ośrodek władzy reprezentujący istniejące już tylko w sensie prawnym Państwo Polskie.
Czy my jako zbiorowość i jako państwo coś zyskaliśmy w wyniku tej wojny: ów przegrany naród otrzymał chyba największy w historii nabytek terytorialny w postaci tzw. Ziem Odzyskanych, w dodatku pozbawiony zamieszkującej tam ludności niemieckiej. Co prawda w tym czasie definitywnie straciliśmy ziemie Trzeciego Rozbioru Rosyjskiego i większość Rozbioru zwanego „austriackim” (mimo że w 1772 roku nie było jeszcze takiego państwa), czyli Galicje Wschodnią, ale Polacy byli od zawsze mniejszością na tych terenach i ich międzywojenna polonizacja była nieskuteczna i zakończyła się kompletną klęską. Owa „zamiana terytorium” okazała się jednak jednym z najtrwalszych rozwiązań geopolitycznych: ponad 75 lat żyjemy w pokoju, udało się nawet uzyskać dyplomatyczne uznanie „granicy na Odrze i Nysie” przez Niemcy i z zasady wrogie Polsce państwa Starej Europy. W tym „stalinowskim” kształcie terytorium staliśmy się członkiem NATO, Unii Europejskiej. Jeśli nie damy się wciągnąć w obecną wojnę oraz gdy większość ukraińskich imigrantów wróci do siebie, mamy szanse zachować status quo. Czyli jak na przegranego wyszliśmy nie tak najgorzej.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych