Dwudziestego maja tego roku minęła okrągła, bo już osiemdziesiąta piąta rocznica śmierci Józefa Piłsudskiego. Jest to polityk, który ma w Polsce setki (jeśli nie tysiące) pomników, popiersi oraz tablic pamiątkowych i wciąż ich przybywa, choć w coraz wolniejszym tempie. Po zamachu majowym, który również miał miejsce 12 maja, tyle ze dziewięć lat wcześniej, kult jego osoby miał charakter państwowy i oficjalny, sanacyjna propaganda go wykreowała mit „Twórcy Niepodległości”, „Wielkiego Polaka” i „Zwycięzcy w wojnie 1920 roku”, „Wielkiego Polaka” itp. Nachalność ówczesnych propagandystów budzi tylko zażenowanie, wręcz śmieszność; szkoda cytować, bo będziemy się wstydzić intelektualnego wizerunku naszej w końcu niepodległej państwowości (obecnie obciachem może być tylko PeeReL). Ukrywano jego słabości, dziwactwa, psychiczny oraz fizyczny upadek pod koniec życia, rozpad jego rodziny, brutalny stosunek do żony, której nie szczędził złych słów, ostatni romans z Eugenią Lewicką, przypłacony przez nią życiem (on sam twierdził, że „ją mu zamordowano”), a nawet chorobę, która zakończyła jego żywot. W oficjalnej wersji był to rak wątroby, a stugębna, potwierdzona dokumentami legenda głosi, że była to kiła trzeciorzędowa, którą złapał jeszcze w czasie wojny walcząc po stronie Austro-Węgier. Powtarzanie tej informacji nie było przez wiele lat zbyt bezpieczne. Wydawane po dziś dzień jego biografie przez polskich autorów nie mogą ? bez jakiegokolwiek wyjątku ? w żaden sposób uwolnić się od resztek sanacyjnej propagandy, przemilczeń lub zwykłych kłamstw dotyczących tego polityka, mimo że obiektywnie należy już do wręcz zmierzchłej przeszłości. Późniejsze klęski, które znokautowały nie tylko sanacyjną Polską, lecz również jego obóz polityczny, zamknęły ? obrazowo mówiąc ? wieko nad jego trumną. Niektórzy publicyści w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku ukuli teorię o jakichś „dwóch trumnach”, które współcześnie „rządzą Polską” (w drugiej spoczywały zwłoki Romana Dmowskiego), co było ostatnią, już prawie zapomnianą próbą przywrócenia obecności Piłsudskiego w naszej świadomości. To też jest już przeszłością. Trumny trzeba oddać ziemi, współczesny świat jest zafascynowany sobą i każdym, nowym dniem, nie interesuje się przeszłością, bo przecież obiektywnie ? bez naszego chciejstwa ? nie ma ona jakiegokolwiek znaczenia. Dla młodego pokolenia, które dziś głosowały w większości na Trzaskowskiego, lata 1944-1989 (PeeReL) jest -również zamierzchłą przeszłością prawie jak bitwa pod Grunwaldem, ówczesne wzorce osobowe są nieczytelne wręcz śmieszne, a przede wszystkim martwe. Nie obchodzą nas zwłoki, bo dziś jesteśmy dla siebie wszystkim: teraźniejszością i przyszłością. Gdyby obecnie jakiś polityk zachowywałby się jak Piłsudski, wyborcy wysłaliby go nie na przyśpieszoną emeryturę lecz do przysłowiowego domu wariatów. Przed dwudziestu pięciu laty taki los spotkał pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta (przypomnę: nazywał się Lech Wałęsa). Demokracja, a zwłaszcza bezpośrednie wybory głowy państwa nie znają litości dla polityków, którzy nie umieją ukryć swojej głupoty lub śmieszności. Czy wyobrażamy sobie, że którykolwiek z rządzących w III RP prezydentów nadałby sobie jakikolwiek tytuł, nawet honorowy? Byłoby to najzwyklejszym samobójstwem politycznym. Przykładowo: Aleksander Kwaśniewski, który wygrał wybory na drugą kadencję w pierwszej turze (jedyny ? jak dotąd ? tego rodzaju przypadek w naszej historii), nadałby sobie, zresztą zgodnie z prawem tytuł np. profesora nauk politycznych. Sądzę, że pod wpływem krytyki nie dokończyłby kadencji. Tymczasem Józef Piłsudski jako Naczelnik Państwa nadał sobie tytuł Marszałka Polski, mimo że prawo nie przewidziało istnienia takiej rangi, bo stopnie wojskowe są uregulowane przepisami ustawy, które przewidują tylko stopnie generalskie. Ów samomianowany marszałek nie miał jakiegokolwiek stopnia wojskowego, nie licząc nadanego mu przez władze zaborcze (Austrię) stopnia brygadiera, który nie miał w Polsce nawet odpowiednika. Owa autonominacja spotkała się z zajadłą krytyką w demokratycznie wybranym Sejmie. Wypada przypominać, że linią obrony Józefa Piłsudskiego i jego zwolenników było podkreślenie, że jest to tylko „tytuł honorowy”.
Dlatego jednak mógł ów polityk pozostać na scenie politycznej? Odpowiedź jest banalna: wrócił do władzy drogą zamachu stanu po czterech latach. Dalszą historię znamy. Jego rządy przy pomocy „chłopców Komendanta” doprowadziły nas do katastrofy militarnej w 1939 roku, ekonomicznej lat okupacji (masowa grabież), a przede wszystkim do ludobójstwa obywateli Polski w ciągu kolejnych prawie pięciu lat. Gdyby zamach majowy nie powiódł się, mielibyśmy nie tylko szansę stworzenia demokratycznego państwa, lecz wypracowania w miarę dojrzałej wizji politycznej stosunków z Związkiem Sowieckim. Bo programowa wrogość Piłsudskiego do naszego wschodniego sąsiada była czymś wyjątkowo szkodliwym. Nie chcemy przyznać (do dziś) oczywistego faktu, że drugą największą naszą klęską roku 1939 była nie tylko przegrana wojną z Niemcami, które w końcu zostały pokonane, lecz właśnie państwem stalinowskim, który był nie tylko zwycięzcą w tamtej wojnie, lecz jedynym prawdziwym partnerem dla tzw. Zachodu. Wojna z tym państwem trwała tylko dwa tygodnie (od 17 września do 1 października 1939 roku), lecz późniejsza była dłuższa: trwała do 1989 roku i definitywnie zakończyła się w wyniku samorozwiązania się Związku Radzieckiego w 1991 roku. Nie „pokonaliśmy komunizmu”: to nie nasza zasługa. Warto dostrzec ten fakt.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych