Mamy być tylko naśladownikami. Upodabniać się lub najlepiej kopiować niedoścignione dla nas „zachodnie” wzorce. Wartościowe jest u nas tylko to, co jest z nimi zgodne lub je do złudzenia przypomina. Wszystko inne to „miejscowa wiocha”, „obciach”, „polski śmietnik”, który zasługuje wyłącznie na szyderstwo lub kpinę. Pamiętamy jak „opozycyjna poprawność” nakazywała nam mówić w okresie Polski Ludowej o polskich towarach? Gorsze były tylko te, które miały pieczątkę Made in USSR (dla młodego pokolenia – wyprodukowane w Związku Radzieckim). Nauczono nas skutecznie pogardy dla naszych produktów, myśli, a nawet sztuki: przecież to wstyd się z czymś takim obnosić – dobre jest tylko to, co jest „zachodnie”. Taką świadomość prezentowali i propagowali publicznie przez długie minione lata członkowie tzw. opozycji demokratycznej powstałej jeszcze w czasie nieboszczki Polski Ludowej, lecz również wyhodowane na jej łonie „dzieci resortowe”, które przejęły później władzę w Trzeciej RP. Pamiętam na jednej z narad z udziałem ministrów powołanych już do rządu „wolnej Polski” (prawie wszyscy będący notabene potomkami komunistycznej nomenklatury – a potem przepoczwarzyli się w nieprzejednanych liberałów), jeden z nich powiedział, że jeżeli znany koncern amerykańskim bardzo chciał umieścić w Polsce produkcję swojej tapicerki, to powinniśmy mu za to tylko dziękować, bo to były jego zdaniem granice nowych umiejętności, a produkować samochodów nie powinniśmy, bo jest to „dla nas nieosiągalne”. Traf chciał, że ów koncern zamknął później kolejny rok gigantyczną stratą, a jego prezesi przylecieli do Waszyngtonu osobistymi odrzutowcami po miliardowe dotacje, które oczywiście dostali. Polscy producenci samochodów nie dostali dotacji, a majątek tych firm, który zbudowano kosztem biedy milionów Polaków, rozdano za bezcen lub po prostu zniszczono. Np. Rumuni nie byli od nas o niebo mądrzejsi, a może po prostu ich „dzieci resortowe”, które tam też dorwały się do władzy jako „opozycja antykomunistyczna”, nie były aż tak ogłupiałe?
Bezwzględny nakaz naśladownictwa obowiązuje do dziś również w nauce, publicystyce nawet w codziennych rozmowach. Za intelektualistę uchodzi tylko ten, kto co pewien czas cytuje jakiegoś zachodniego autora i pochwali się, że zna jego z reguły dość mętne wynurzenia. Nikt nie wgłębia się w tę myśl, zresztą nikogo ona nie interesuje. Lista lektur obowiązujących jest zamknięta z wyraźnym wskazaniem na Anglosasów. Francuzów nikt nie czyta, bo nie zna ich języka, a poza tym są podobnie nieistotni jak Włosi czy Rosjanie.
Czy mamy szanse kiedyś zerwać te pęta? Przecież pozbawienie nam prawa do jakiejkolwiek oryginalności a zwłaszcza własnych poglądów i ocen jest zamierzeniem biznesowym: brak własnej interpretacji czyni nas bezbronnymi, podatnymi na wpływy a przede wszystkim na wskroś naiwnymi. Aby można było wyciskać po raz kolejny „polską cytrynę”, pozbawiając nas tego, co jeszcze mamy, musimy wierzyć, że naszą jedyną rolą jest uległość i potulne dostosowanie się do europejskich lub sojuszniczych „konieczności”. Przecież musimy podporządkować się prawu wspólnotowemu, które w dodatku jest jakoby nadrzędne nad prawem polskim i np. pozamykać kopalnie węgla, wyrzucić na bruk setki tysięcy ludzi, złamać im życie pozbawiając prawy i perspektyw. To tylko przykład, ale dziś najbardziej czytelny. Dlaczego mamy to zrobić? Zniszczy to całość polskiej energetyki, która ma charakter węglowy, pozbawieni pracy i źródeł utrzymania kolejne setki tysięcy ludzi, a Polska będzie musiała importować energię elektryczną.
Oczywiście najważniejszym skutkiem owej uległości będzie zmuszenie do emigracji zarobkowej co najmniej pół miliarda ludzi ze zniszczonych branż, których z otwartymi rękoma przyjmą przede wszystkim Niemcy oraz większość państw UE borykających się z nierozwiązanym i nierozwiązywalnym problemem nieasymilujących się imigrantów z Afryki i Azji. A nam nie wolno mieć własnego zdania na ten temat: gdyby ktoś odważył się powiedzieć coś co odbiegałoby choć trochę od wasalnej poprawności, zostanie natychmiast zgromiony przez zacietrzewionych obrońców naszej głupoty, którzy najczęściej stroją się w piórka „sił proeuropejskich”, „proatlantyckich” czy też po prostu „liberalnych”.
Brak prawa do jakiejkolwiek oryginalności, będącej naszą największą i najgroźniejszą przypadłością, hoduje się u nas od dzieciństwa. Chyba każdy z nas pamięta w jaki sposób nawet małe dziecko wyróżniające się wyłącznie posiadaniem przysłowiowych zachodnich majtek, które czyniły je lepszymi od innych, wyszydzało gorszych rówieśników pozbawionych nobilitujących ich rzeczy. A wśród młodzieży, zdominowanej zwłaszcza przez ONET INTELIGENCJĘ, ta postawa jest od lat regułą. Z nich wyrastają kolejne pokolenia „prawdziwych Europejczyków”.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych