Współczesny „liberalny Zachód” nie może obejść się bez wojen. Od razu tłumaczę, co rozumiem pod tym pojęciem: myślę o Starej Europie i państwach powstałych w wyniku europejskiego (głównie anglosaskiego) osadnictwa, które (jak dotąd) przetrwały próbę czasu (USA, Kanada, Australia i Nowa Zelandia). Państwa te powoli ale skutecznie przegrywają na polu demograficznym z niezachodnią (głównie azjatycką) imigracją i w dość nieodległej perspektywie przestaną być tak rozumianym współczesnym Zachodem, bo nie są w stanie zasymilować tychże imigrantów (to oni zasymilują „białasów”). Trzon owego „liberalnego Zachodu” tworzą do dziś Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Stara Europa, która przegrała już wojnę w globalnym wyścigu ekonomicznym: nie są już (i nie będą) fabryką świata. Produkują zbyt drogo, zwijają się demograficznie, nie asymilują imigrantów. Przyszłość należy do Azji a zwłaszcza Chin ale również – w dalszej perspektywie – do Afryki. Ta część świata przejęła już aktywa przemysłowe i ma największy kapitał: tanią, chętną do pracy siłę roboczą i dostęp do tanich surowców. Aby więc ów Zachód odnawiał swoje siły poprzez, po pierwsze, możliwość sprzedaży swoich drogich towarów, po drugie, poprzez napływ asymilującej się imigracji chętnej do pracy dla swoich dobroczyńców i, po trzecie, poprzez wyprzedaż cudzych aktywów, które można przejąć za bezcen, wywołuje wojny wewnętrzne i zewnętrzne. Najlepsze dla nich są oczywiście rewolucje i inne masowe protesty społeczne, bo je wystarczy wesprzeć w przy pomocy dodrukowanych niegroźnie pieniędzy, którymi wspiera się miejscowych lub przywiezionych w teczce wichrzycieli. Tania inwestycja. Ich rękami niszczy się miejscową gospodarkę, obala władzę (której oczywiście natychmiast przypisuje się łatkę „reżimu”), a za darmo bierze się ich wszystkie aktywa. Ową destrukcję nazywa się „wsparciem dla sił demokratycznych” lub „poparciem dla aspiracji narodowych”, bo sprawcą autodestrukcji może być każdy, kto świadomie lub nawet nieświadomie da się wciągnąć do tego planu. Bardziej ryzykownie, choć jednocześnie dużo korzystniejsze dla owego Zachodu jest wywołanie regionalnych wojen lub ich sprowokowanie. Tu można więcej zarobić przede wszystkim na dostawach broni nawet dla oby walczących stron, zniszczenia są szybsze, szybsza jest deprecjacja aktywów ofiar tych wojen, ale konflikt może się rozlać w inny sposób niekonfliktowy, w tym również na państwa owego Zachodu.
Dam tylko dwa przykłady polityki z bliższej i dalszej przeszłości: pierwszym oczywiście była Polska, gdzie wyniszczający brytyjski ruch związkowy „premierzyca” Margaret Thatcher hojnie i skutecznie wsparła wolności związkowe w naszym kraju, co otworzyło drogę dla historycznej destrukcji naszej gospodarki w postaci „planu Balcerowicza” (konsekwencje dla Polski są znane aż nadto dobrze). Drugim jest oczywiście Irak, który został zniszczony, wymordowano tam dziesiątki tysięcy ludzi, rozkradziono jego aktywa, a wszystkie pseudoautorytety medialne nie domagają się postawienia przed sądem sprawców tych agresji, a zwłaszcza ówczesnych przywódców Zachodu w postaci prezydenta USA (Georga Busha) i brytyjskiego premiera (Tony Blaira). Teraz sposobem na odnowienie sił Zachodu jest wojna na Ukrainie, która już doprowadziła do przejęcia lub zniszczenia większości aktywów tego państwa, a przede wszystkim ucieczki dziesięciu milionów ludzi, którzy chcą tyrać na przysłowiowym zmywaku w Starej Europie. Ale tu Stara Europa wpadła w chytrze zastawioną pułapkę: sankcje nałożone na Rosję są dla niej dużo bardziej kosztowne niż korzyści wynikające z wyniszczenia Ukrainy. Utrata źródeł dostaw tanich surowców, brak rynku zbytu oraz drastyczny wzrost kosztów utrzymania i produkcji spowodował w tych państwach, że wojna jest zupełnie nieopłacalna, bo bez Rosji Stara Europa się cofa, a zarabia na niej USA.
Może to doprowadzi do buntu drożyźnianego, w tym również na Zachodzie? Być może – kierując się „zachodnimi wartościami” znajdzie się ten, kto wesprze ten bunt pieniędzmi i skutecznym instruktażem. Jest więc szansa na pacyfikację; szkoda tylko, że tak dużym kosztem.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych