Pokolenie dziadersów, wychowane na propagandzie zapomnianych już zagranicznych rozgłośni: „Radia Wolna Europa” oraz Londynu (przez kilkadziesiąt lat BBC nadawało tego rodzaju audycje dla ludności „bloku wschodniego”, w tym również po polsku), od trzydziestu lat nie jest w stanie pogodzić się z ohydą „wojny na górze” prowadzonej w politycznym światku III RP. I nie idzie tu o dychotomiczny podział na „siły demokratyczne” versus „postkomuniści”, choć długo przekonywano nas, że tak jest od zarania III RP i będzie trwać po wsze czasy. Najważniejsza „wojna na górze” toczy się jednak między różnymi siłami „prozachodnimi” o tzw. korzeniach solidarnościowych. Tam nie ma litości ani jakichkolwiek reguł: wszystkie chwyty są dozwolone (i „ulica”, i „zagranica”) – dobro publiczne ani nawet codzienne obowiązki wynikające ze sprawowanych funkcji państwowych nie mają tu żadnego znaczenia: trzeba dokopać, a najlepiej zniszczyć wroga. Dotychczas się to nie udawało. Teraz chyba przyszedł ku temu czas, bo jak za oceanem zmieni się władza, to nowy ambasador (albo – jak poprzednio – ambasadorzyca) przemebluje to i owo w Warszawie.
Kapitalnym przykładem „poetyki” tej wojny jest oskarżanie wrogów politycznych o „prorosyjskość” – to dziś najcięższy kaliber, z którego się strzela. Mniej zorientowany obserwator zapewne już dawno uwierzył w to, że cały POPiS był i jest „proputinowski”, na co dzień i od święta gorliwie służy jego interesom, a ich wojny wewnętrzne na tym tle wynikają ze znanej od tysiącleci nienawiści, która charakteryzuje stosunek między sługusami jednego „pana”. Zresztą każdy „pan” musi na co dzień podsycać tę nienawiść między sługami, bo największą jego klęską byłoby gdyby się oni dogadali („w nocy parobcy zabili dobrego Baltazara”).
W oczach dziadersów, których wiele lat karmiono czułostkowym obrazem dostojnej i „mądrej” (!) władzy „piłsudczyków” a później „Rządów Londyńskich” oraz powojennej emigracji politycznej, „wojny na górze” III RP są czymś bezzasadnym, „spuścizną lat rządów komuny”. Tymczasem zarówno okres Sanacji, jak i czasy rządów na uchodźctwie (1939-1945 – najpierw we Francji a później w Wielkiej Brytanii), to okres najprawdziwszej „wojny na górze” , jeszcze bardziej podłej i głupiej jak dzisiejsze nawalanki AntyPiSu z PiSem. Coraz więcej jest analogii z czasami sanacyjnymi, a przede wszystkim rządami wąsatego „twórcy niepodległości”. Jego ludzie („chłopcy komendanta”) niszczyli opozycję najpierw przy pomocy napaści fizycznej i pobić (pobito nawet urzędujących ministrów) potem przy pomocy sądów (zapewne równie „wolnych” co dziś). Do więzienia na podstawie sfingowanych procesów trafili wtedy (prawdziwi) „twórcy niepodległości”, z Wincentym Witosem i Wojciechem Korfantym w pierwszym szeregu (na ławie oskarżonych). Obecnie rządząca „demokratyczna koalicja” jeszcze nie wsadziła do więzienia liderów opozycji, ale próbuje „zapudlić” ludzi z drugiego szeregu opozycji. Szczęśliwie jest to próba nieudolna, ale zapewne zdobędzie tu odpowiednie doświadczenie na przyszłość: jeszcze trochę porządzi.
Zapewne każdemu nasuwa się pytanie, czy w sumie bezsensowne „wojny na górze” należą do istoty działalności politycznej „sił demokratycznych”, „prozachodnich” (zwłaszcza „proamerykańskich”) i oczywiście „niepodległościowych”, będąc ich najważniejszym, ponadczasowym zadaniem? Czy też wynikają one z wrodzonej swarliwości (już prawie zapomniane słowo) tej części naszych rodaków, którzy nie muszą zapieprzać od rana do nocy za chlebem. Jest czymś na skroś fenomenalnym, że (prawie) cała klasa polityczna tak naprawdę nie wykonuje swoich obowiązków tracąc czas na owe „wojny na górze”. Były przecież kiedyś takie czasy (dobrze pamiętam, bo to część mojego życiorysu), że ministrowie, wiceministrowie i wysocy urzędnicy pracowali co dzień (łącznie z niedzielami) po 12 godzin, bo skuteczne rządzenie jest bardzo czasochłonne. Każdy kto czymś tam w życiu kierował to wie, że szefowie nie mają tzw. fajrantu i cały czas muszą doglądać swojego interesu. Tu nie ma czasu na przysłowiowe głupoty, a tym bardziej nie należy zużywać się w bezsensownych wojnach. Jeśli jakieś działanie jest potrzebne i służy interesowi publicznemu, to przeszkadzać mu będzie tylko szkodnik czyli wróg, a zgodnie z Baconowską myślą, opozycja nie służy osłabieniu, ale wzmocnieniu władzy. Czyżby znające język Szekspira nasze „elity polityczne” nie wiedzą co napisał Bacon? Chyba nie, bo ostatnie trzydzieści lat znaczył największy w historii naszej dołek edukacyjny: absolwenci przysłowiowej „Wyższej Szkoły Biznesu, Sportu i Wypoczynku” nie wiedzą czemu służy zarówno sprawowanie władzy jak i być w opozycji. Chyba, że ich głupota jest bardzo (dla nich) opłacalna.
Dlaczego piszę o tym w cyklu poświęconym relacjom polsko-rosyjskim? Odpowiedź jest dość prosta: zajęta sobą klasa polityczna daje się łatwo ograć sąsiadom, nie tylko z Zachodu ale i ze Wschodu. Najlepszym tego przykładem jest polityka proukraińska ostatnich kilku lat: jej nieopłacalność jest aż nadto oczywista – wspierane przez nas władze w Kijowie uznają nas za frajerów (łochow) a Moskwa nas nienawidzi za gorliwą i równie nieopłacalną dla nas wrogość. Poza tym wojujące strony łączy tylko jedno – rusofobia; a może ta przypadłość tłumaczy przyczyny naszych porażek?
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych