Spory polityczne i prawne, które od pewnego czasu zdominowały nasze relacje z organami Unii Europejskiej, a zwłaszcza z Trybunałem Sprawiedliwości oraz Komisją Europejską, są czymś nieznanym nie tylko w historii ostatniego trzydziestolecia, lecz być może w całej naszej przeszłości. Organy tej organizacji publicznie twierdzą i nawet orzekają w sposób stanowczy, że działania państwa polskiego są w ich ocenie nielegalne, bo np. w naszym kraju powołano nielegalne organy państwowe, którym tym samym podważa się przysługujące im kompetencje władcze, a że sprawa dotyczy Sądu Najwyższego kwestionuje się ich władzę sądowniczą. Ponoć nasze państwo działa w sposób niezgodny z prawem („narusza praworządność”) co ma skutkować odebraniem całości lub części środków z tzw. „Planu Odbudowy”, który co prawda dzielą organy Unii Europejskiej, ale spłacać będą poszczególne państwa. Wszystko wskazuje na to, że do tego dojdzie (inaczej cała ta kampania wrogości nie miałaby sensu). Ciekawe, czy będziemy w przyszłości spłacać długi Unii Europejskiej, która odebrała nam korzyści zaciągnięte w celu ich sfinansowania: ktoś powinien nam w tej sprawie udzielić jasnych odpowiedzi. Normalną koleją rzeczy – przynajmniej w świecie gdzie obowiązują cywilizowane a nie bandyckie relacje międzynarodowe, odebranie nam należnych środków z owego „Planu Odbudowy” zwalnia nas z obowiązku (w całości lub części) spłaty długów, które powstały w związku z ich pozyskaniem.
Władze naszego kraju prowadzą dość konsekwentną, ale nieefektowną polemikę z (jak to się teraz mówi) narracją polityków oraz organów Unii Europejskiej. Mamy swoje racje i nie zgadzamy się z ocenami prawnymi co do naruszeń prawa przez Polskę, a co najważniejsze – nie respektujemy i nie będziemy respektować wydanych w tych sprawach aktów jurysdykcyjnych, a zwłaszcza wyroków TSUE: słowa te oraz akty większość opinii publicznej uważa za wrogie, ale jednocześnie nie obawiamy się zbytnio skutków owej wrogości. Mówiąc obrazowo – stawiane Polsce zarzuty uważane są za gderanie ludzi niechętnych Polsce i Polakom, a my nie tylko uwierzyliśmy, ale również polubiliśmy naszą odzyskaną niepodległość i nikt (nie tylko „rusek” czy „szwab”) nie będzie nam niczego dyktować. Szczęśliwie nie dajemy się przestraszyć i nie gniemy karku – i raczej nie schylimy się – cenimy sobie hardość i brawurę w relacjach zewnętrznych a język uległości i kompromisu eliminuje z debaty publicznej. Im bardziej zagraniczni i miejscowi dziennikarze czy komentatorzy chcą nas zmusić do uległości, tym bardziej utwierdzamy się w naszym oporze. Nikt nas nie zmusi do upokarzającego kompromisu: nie pójdziemy do Canossy. Opozycja, która namawiała do poddania się, ociera się o samobójstwo polityczne: idąc tą drogą wyłącznie traci się wyborców. To nie jest tylko jej problem, gdyż sprawność (w końcu nie najwyższa) ustroju demokratycznego uzależniona jest od istnienia kompetentnej opozycji.
Trzeba jednak zastanowić się nad istotą argumentacji używanej w tych sporach i postarać się dobrze zrozumieć. W ocenie przeciwników naszego kraju, Polska narusza prawo, czyli jej działania są bezprawne. Jest to oczywiście pogląd, który musi być uzasadniony przez tego, kto stawia nam ów zarzut. Może dotychczas nie uczestniczyliśmy w tego rodzaju sporach, przez co nie mamy tu większych doświadczeń, ale dla prawnika nie są to nowe problemy. Naruszenie prawa przez władze może przyjąć dwie postaci: „rażące” i „nierażące”. W tym pierwszym przypadku polega na tym, że naruszenie to w sposób oczywisty wynika z prostego porównania obowiązujących w tym zakresie przepisów prawa z działaniami organów władzy, który podlega ocenie z perspektywy legalizmu: w tym przypadku treść normy prawnej jest jednoznaczna a działanie podlegające ocenie jest wprost sprzeczne z nakazem lub zakazem wynikającym z tej normy. Przykładowo norma prawna nakazuje zwolnienie od podatku określonego towaru, a państwo członkowskie opodatkuje go. W pozostałych „nierażących” przypadkach naruszenia prawa wiele (wszystko?) zależy od poglądów interpretacyjnych, tych którzy stoją na straży przestrzegania prawa: mogą się różnić zarówno co do treści normy prawnej, jak i samego skutku jej naruszenia. Ten problem zna każdy w miarę doświadczony prawnik, więc nie mówię nic odkrywczego: w końcu odkąd napisano i odczytano pierwszy przepis prawa, podzieliliśmy się w poglądach nie tylko co do treści normy prawnej, która zeń wynika, ale również samej jego treści. Nie inaczej jest gdy powstają (a z reguły powstają) spory co do treści normy prawnej oraz co do istotności naruszenia spornej z istoty treści norma prawa unijnego: ferowanie kategorycznych ocen co do bezprawności określonych działań musi być raczej powściągliwe. Problem ten w przypadku prawa Unijnego jest tym bardziej istotny, gdyż przepisy tego prawa są z reguły sformułowane w sposób bardzo ogólny, celowościowy lub wręcz przyjmują formę deklaracji ideowych: sformułowanie na ich podstawie bezspornej treści normy prawnej jest często prawie niemożliwe: tyle jest norm, ilu jest interpretatorów tych przepisów.
Co to oznacza? Ano tylko tyle, że prawem jest tu pogląd, który podziela ten, kto ma władzę stosowania prawa. Dlatego też od lat znane jest zjawisko „wrogiej” i „przyjaznej” intencji przepisów prawa: w przypadku tej pierwszej będziemy zawsze działać nielegalnie, w przypadku tej drugiej – nasze zadanie jest lege artis.
Analizując przypadki, w których zarzuca się Polsce „naruszenie praworządności”, nie mamy do czynienia z rażącym naruszeniem prawa, lecz z zastosowaniem wobec naszego kraju wrogiej interpretacji przepisów: wobec innych te same przepisy są interpretowane w sposób przyjazny lub neutralny. To też cecha wspólnotowej praktyki prawniczej i dla jurystów nie jest żadnym odkryciem.
Także w przypadku intuicyjnej oceny opinii problemy są dość zbieżne z ocenami zawodowymi. Nieprzyjazna interpretacja przepisów prawa jest uznawana za akt wrogości. Nie chcę nam przejść przez gardło dość oczywista konstatacja, że Polska spotyka się z aktami wrogości ze strony organizacji, która nie jest przez nas postrzegana jako nasz przeciwnik. Bo przecież zgodnie z natrętną propagandą wrogiem jest tylko Rosja i my ze strachu powinniśmy podporządkować się wrogości organów Unii Europejskiej i zrezygnować z części naszej suwerenności. Mamy więc zgodzić się na pełzające przekształcenie Unii Europejskiej w coś co będzie przypominać federację. Ciekawe gdzie będzie stolica owego tworu?
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych