Podział elit rządzących (nie tylko państwami lecz również przedsiębiorstwami lub instytucjami) na pasożytnicze i twórcze znany jest od wieków. Wiemy również, że pasożytnictwo elit jest stopniowalne (tak jak głupota): bywa mniejsze lub większe, a nawet totalne (jak opozycja). Odkryto już dawno zależność między natężeniem pasożytnictwa oraz skali ogłupiania (przepraszam: propagandy lub „zwalczania dezinformacji”) i jest to zależność dodatnia – mały pasożyt raczej siedzi cicho, wielki usilnie chwali swoje „dobrodziejstwo”. Nie jest również specjalnym odkryciem teza, że nawet najlepiej wspominane elity osiągnęły głównie sukces propagandowy (pamiętamy ich „legendę” a nie rzeczywiste osiągnięcia). Najlepszym przykładem jest w naszej historii Piłsudski i czasy rządów „chłopców komendanta”: czasy ich rządów znaczyła powszechna bieda i regres ekonomiczny, zniszczenie demokracji oraz wolności mediów a po 14 latach totalna klęska militarna i polityczna. A przez ostatnie trzydzieści lat ilość wystawionych pomników temu „Litwinowi” (tak siebie nazywał) ustępuje tylko ilość monumentów poświęconych Janowi Pawłowi II.
Po co przypominam te spostrzeżenia? Odpowiedź jest na wskroś współczesna. Niesławny, wręcz przygnębiający finał polityki wschodniej elit rządzących w naszym kraju uzasadnia pytanie o bilans tych działań z perspektywy nas, obywateli. Czy były to działania, które przyniosły nam jakąkolwiek korzyść, czy też było to pasożytnicze marnowanie naszych zasobów? Na profesjonalny bilans poniesionych kosztów pewnie będziemy musieli poczekać, zwłaszcza że obecne elity nie będą się kwapić z jego sporządzeniem, ale już wiemy, że bezpośrednie wydatki na „naszą wojnę” wyniosły w ciągu tych ostatnich trzech lat kilkaset miliardów złotych. A gdzie wycena wartości przekazanego za darmo (wszystko było ZA DARMO I NA DARMO) uzbrojenia oraz np. strat rolników w wyniku importu ukraińskiego zboża i innych płodów rolnych? Oczywiście trzeba również wycenić korzyści, które przyniosły te wydatki. Pytanie, czy ktoś jest w stanie je wskazać, jest wyłącznie retoryczne, bo przecież odpowiedź znamy.
Niektórzy stawiają dość pierwotną tezę, że bardzo kosztowne wsparcie dla władz w Kijowie nie było wyłącznie podyktowane ani zidiociałą rusofobią oraz ścisłym wykonywaniem poleceń „światowego przywództwa”, lecz cyniczną grą mającą na celu zniszczenie „wielkiej Ukrainy”, która powstała w wyniku samorozwiązania ZSRR przed trzydziestu trzema laty. Według tej teorii nasi politycy byli i są aż tak dalekowzroczni przewidując, że za wschodnią granicą prędzej czy później wyrośnie ekonomiczny i zdemoralizowany kolos, który stanie się najważniejszym graczem w Europie Wschodniej, a przede wszystkim dużo ważniejszym partnerem dla Berlina i „światowego przywództwa” oraz potencjalnym liderem czegoś, co można nazwać „trójmorzem”. Teza ta miała (i w dalszym ciągu ma) pewne uzasadnienie. Skoro więc Rosja rozpoczynając coś co sama nazwała „operacją specjalną”, popełniając jednen z największych błędów w ciągu ostatnich stu lat, należało szybko wesprzeć opór władz w Kijowie uzyskując jednocześnie aż trzy historyczne korzyści:
- zniszczenie państwa ukraińskiego na kilkaset lat; przypomnę, że w momencie usamodzielnienia w roku 1991 państwo to liczyło aż 55 mln mieszkańców (dziś poniżej 30 mln),
- zużycie sił rosyjskich w tej wojnie; każda wojna, zwłaszcza tak bezsensowna jak ta, na długo zmniejsza potencjał militarny walczących stron,
- pogrzebanie idei ruskiego miru, który mógł być podstawą odbudowy politycznej i ekonomicznej wspólnoty słowiańskiej na terytorium byłego Związku Radzieckiego (elity II RP boją się i pogardzają Rosją).
W polityce nie ma przyjaciół: istotą tego rzemiosła jest skrzętne wykorzystanie każdego błędu lub słabości innego państwa dla swoich korzyści.
Kto podjął decyzję i nakazał władzom naszego kraju i reszcie Europy uczestnictwo w tym przedsięwzięciu, czyli zastępczej wojnie z Rosją? Zapewne to było „światowe przywództwo”, ale nie w osobie Joe Bidena, bo od początku był tylko nic nie znaczącym figurantem. Państwa objęte „amerykańskim protektoratem” nie mają nic do gadania, zresztą niektóre z nich z wyjątkową wręcz gorliwością przystąpiły do tego dzieła, które od początku było jednak zastawioną na nich pułapką. Przecież najważniejszym europejskim skutkiem tych działań jest trwałe zubożenie i degradacja ekonomiczna Unii Europejskiej, a przede wszystkim pogrzebanie (na długo) zjednoczeniowych pomysłów w tej części świata. Unia Europejska pod berlińskim przywództwem już nie istnieje, gospodarka tego kraju bez tanich rosyjskich surowców jest niekonkurencyjna, a państwa byłej C.K. Monarchii powoli acz konsekwentnie wybijają się na niepodległość od Berlina. Gdyby nasze elity polityczne miały trochę czasu na myślenie (jej najważniejszym celem jest samowyniszczenie), to powinna – wzorując się na swoim wąsatym idolu sprzed wojny – szybko doszlusować do reaktywowanego związku posthabsbruskiego, który może objąć również Rumunię, Bułgarię a przede wszystkim Bałkany. Ten projekt stałby się dużo ważniejszy i bardziej stabilny niż Unia Europejska pod rządami dwóch przegranych stolic (Berlina i Paryża). Ale POPiS i jego przystawki nie są do tego zdolni: szamotanina między wyznawcami „światowego” albo „europejskiego” (czyli niemieckiego) przywództwa jest treścią ich „polityki”. Czują się oni dziś wręcz „zdradzani”, bo nowe „światowe przywództwo” już nie chce tej wojny (ona była jedną wspólną płaszczyzną dla całego POPiSu), a na odbudowę europejskiego przywództwa trzeba będzie długo poczekać. Nawet bardzo, bo rok 2025 będzie głębokim, być może historycznym przewartościowaniem nie tylko w naszym kraju.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych