Serwis Doradztwa Podatkowego

Szkice polsko-rosyjskie: zbliża się koniec „naszej” wojny (z odrobiną ironii)

Jest szansa na pokój we wschodniej Europie: Europejczycy i Amerykanie już nie wierzą w zwycięstwo „walczącej Ukrainy”, „zachodnich” rządów nie stać na finansowanie tej wojny (dostawy uzbrojenia są faktycznie za darmo), a otwarcie granic dla importu ukraińskich produktów rolnych jest przyczyną największego buntu społecznego w tej części świata od ponad trzydziestu lat. Najważniejsze znaczenie ma jednak postawa „światowego przywództwa”, które prawdopodobnie przejmie Donald Trump, a on zapowiada wygaszenie „Frontu Wschodniego”. I to w 24 godziny po zwycięskich wyborach. Jego przyszły zastępca (wiceprezydent J.D. Vance) dosadnie nazywa kijowskie władze po imieniu mówiąc to, co jest całkowicie zabronione nad Wisłą – u nas „wpisuje się w kremlowską propagandę”. POPiSowcom nie przeszłyby przez gardło słowa o „skorumpowanej władzy”, mimo że prawdopodobnie większość Polaków tak myśli. Przy okazji z ust (prawdopodobnie) przyszłego wiceprezydenta padają niepochlebne słowa pod adresem władz w Warszawie, które solidnie (i zasadnie) oberwały za zniszczenie mediów publicznych, będących po kolejnej „szokowej transformacji” mieszaniną prorządowej propagandy, amatorstwa dziennikarskiego i zwykłego szmelcu. Cała nadzieja w archiwalnych zasobach Telewizji Polskiej odziedziczonych po Polsce Ludowej: w przerwach między występami oficjeli będziemy mogli odpocząć oglądając zwłaszcza przygody kapitana Klossa, „Czterech Pancernych” a może nawet porucznika Borewicza („07 zgłoś się”). Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło (jak bałamutnie uczy stare przysłowie), bo gdyby rządziła poprzednia część POPiSu, filmy te byłyby dostępne tylko w drugim obiegu. Kandydaci do roli „światowego przywództwa” nie znają naszych realiów więc być może zbyt pochopnie utożsamiają media publiczne z źródłem wolności słowa. Jesteśmy z dwóch różnych światów: u nas do „wolnych mediów” zalicza się wyłącznie TVN, Gazeta Wyborcza i jej podróbki, których i tak prawie nikt nie czyta. Kiedyś, w czasach już przymusowo zapomnianych, krążył dowcip, że niektóre papierowe periodyki (innych nie było) miały większe zwroty niż nakład. O ten fenomen podejrzewanych jest kilka „prozachodnich” a zwłaszcza „proamerykańskich” tytułów w naszym kraju, o czym być może nie wie, oczywiście proamerykański kandydat na wiceprezydenta. O przyszłość jestem jednak więcej niż spokojny: nawet gdy nie dojdzie do władzy ów krytyk „kijowskich władz” (warszawskich również), a wynik wyborów będzie na korzyść demokratycznej kandydatki (określenie „śmieszka” mogłoby godzić w strategiczny sojusz, a na to wolność słowa nie pozwala), stosunek Waszyngtonu do środkowo-wschodnich „reżimów” będzie dużo bardziej powściągliwy. Przecież naszą rolą jest bezwarunkowe poparcie dla „walczącej Ukrainy”, która czując pismo nosem już chce końca tej wojny i jest gotowa „rozmawiać nawet z Putinem”. Prędzej czy później „chachły” i „orki” siądą do stołu, wypiją za poległych po obu stronach, i pogodzą się w nienawiści do tych, którzy skłócili (nie po raz pierwszy) dwa skazane na siebie narody, będące ofiarami Zachodu. Nic tak nie jednoczy dwóch przegranych w bezsensownej wojnie jak nowy, wspólny wróg. Zapewne wszyscy domyślamy się, kto zostanie powołany do tej roli, ale nie chcę znęcać się nad naszą przyszłością. Żaden z naszych dyżurnych znawców Wschodniej Europy nie zająknął się na temat wielu podobieństw występujących w relacjach polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich: w obu przypadkach wystąpiło zbiorowe ludobójstwo Polaków (np. Katyń i Wołyń), czystki etniczne oraz bogata tradycja wzajemnej wrogości. Dam tylko jeden przykład: w latach 1918-1920 Wojsko Polskie walczyło zarówno z Ukraińską Republiką Ludową jak i władzami bolszewickimi, wśród których była również moskiewska bolszewia: warto przypomnieć, że z tymi (nowo)tworami państwowymi walczyła również Armia Rosyjska („biali”) m.in. pod wodzą generała Antona Denikina.

Z naszej wspólnej często wrogiej przeszłości każdy może dobrać przydatne fakty, które będą pasować do jego ideologii lub przekonań. Pokój jest blisko, „Front Wschodni” ulegnie likwidacji, bo Joe Biden już nie firmuje „światowego przywództwa”. Swoją drogą ta cała historia jest czymś kompromitującym. Można przecież postawić tezę, że gdyby ów dżentelmen był przez ostatnie lata w pełni władz intelektualnych, wojna ta albo by w ogóle nie wybuchła, albo skończyła by się po kilku miesiącach. Znawcy problemu twierdzą, że już w kwietniu 2022 roku miało dojść do zakończenia walk, ale przeszkodziła temu interwencja właśnie Joe Bidena i już zapomnianego ekscentrycznego premiera rządzącego wówczas w Londynie (miał nomen omen na imię Borys). Zadajmy pytanie: kto tak naprawdę interweniował? A jeśli był to Joe Biden, to czy wiedział co robi? Przecież on od lat publicznie rozmawia ze zmarłymi a ostatnio pomylił nawet Zełeńskiego z Putinem. Gdyby był przytomny, to nie podtrzymywałby wojny, która ostatecznie doprowadziła do jego klęski. Mógł przecież politycznie odkuć się klęsce dwudziestoletniej wojny z Afganistanem w ten sposób, że dałby możliwość wyplątania się Rosji z bezsensownego (z jej punktu widzenia) konfliktu wojennego i zdobyć tym samym potencjalnego sojusznika w nieuchronnym starciu z Chinami. A tak doprowadził do powstania BRICS oraz eksplozji nastrojów antyamerykańskich w Globalnym Południu i wsparcia dla Rosji ze strony… Watykanu (Biden jest drugim i prawdopodobnie ostatnim w historii USA prezydentem – katolickim). To bezsens zaangażowania USA w tę wojnę może utorować drogę do władzy jego zaciekłego wroga, który być może będzie naprawiał bidenowskie błędy. Dla swojej chwały.

Joe Biden poniósł również historyczną porażkę nie tylko jako prezydent (jest pierwszym przypadkiem zmuszenia głowy państwa do wycofania z ubiegania się o reelekcję ze względu na brak kompetencji intelektualnych): z tego co wiemy, nigdy nie chciał aby Kamala Harris stała się jego faktyczną następczynią, bo nie cenił jej kompetencji jako przyszłego „przywódcy wolnego świata”. Gdy owa dama przegra z kandydatem Republikanów – życie potwierdzi te przypuszczenia. Zwycięskiego Trumpa za pięć lat ma szansę zastąpić 44-letni Vance, a Pani Kamala… (jako dziaders nie liczę lat kobietom – mój seksizm jest wręcz karygodny w świetle „zachodnich standardów”).

Na koniec pragnę złożyć wyrazy współczucia dla wszystkich proamerykańskich polityków znad Wisły (ostatnio dowiedziałem się, że tą postawę prezentuje nasz „wiceprezydent”). Jakież to fikołki trzeba będzie robić, aby przekonać opinię publiczną do zmiany poglądów, aby wciąż pozostać w pełnej zgodzie z celami realizowanymi przez nowe Światowe Przywództwo. Nie ma jednak obawy, aby przy okazji tychże fikołków nastąpiło uszkodzenie czyjegoś „kręgosłupa”. Dlaczego? Zapewne domyśla się każdy znawca naszej sceny politycznej. Odrębnie pragnę złożyć kondolencje koalicji, która ma dwie daty narodzin: „15 października” albo „13 grudnia”. Jeśli jej członkowie będą mieli choć trochę instynktu politycznego, możliwie najszybciej przejdą na stronę zwycięzcy. Z tonącego europejskiego okrętu pod światowym przywództwem znanej nam Pani Ursuli trzeba szybko uciekać, bo „Unii obronnej” pod rządami Trumpa raczej nie będzie.

 

Witold Modzelewski

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Instytut Studiów Podatkowych

Skontaktuj się z naszą redakcją