Przed stu laty w polskiej politycznej debacie bardzo często używano słowo „zdrada”. Dziś używamy je w sposób wyjątkowo powściągliwy ? nie tylko porównując się z rokiem 1920 ? bo wiemy, że jest to „słowo ostateczne”, nie dające prawa powrotu: przecież „nikt ze zdrajcą nie będzie pertraktować” a nawet nie może „usiąść do jednego stołu”. Dlaczego czas obecny (niedokonany) nie polubił tego słowa? W imię narodowego pojednania sprzed trzydziestu lat po to, aby potem wreszcie „uczciwie” podzielić się na dwa wrogie plemiona, ale już kierujące się wzajemną nienawiścią „wewnętrzną”, podobną do tej, którą od zawsze odczuwaliśmy do „swoich” a nie „obcych” wrogów? Może właśnie tego chcieliśmy, aby wreszcie nasze wewnętrzne wojny były prowadzone w ten sposób, żeby można było kiedyś „dogadać się” lub ogłosić zawieszenie broni? Bo przecież dogadywanie się ze zdrajcą jest również „zdradą” ? tej granicy przekroczyć przecież nie wolno. Zdrajcę powinno się ukarać; jemu się nie wybacza. Ale to optymistyczna wersja tłumacząca w pocieszający sposób czas obecny. Jest również ta druga, w której słowo zdrada jest dziś słowem niewygodnym, bo jest mieczem obosiecznym. Lepiej nie nazywać „zdrajcami” np. tzw. postkomunistów, gdy do rangi bohaterów narodowych chce się zaliczać oficerów sprzedających tajemnice wojskowe obcym wywiadom; w starym, zupełnie już przedawnionym świecie, oficerowie byli „ludźmi honoru”, nie łamali złożonej przysięgi, do której nikt ich nie zmuszał.
Sto lat temu nikt się w słowach nie patyczkował. Zdrajcami nazywano najwyższych dygnitarzy ówczesnej Polski, robiono to publicznie i bez litości. Na początku sierpnia 1920 r., gdy klęska Wyprawy Kijowskiej przerodziła się już w katastrofę militarną, poszukiwanie jej przyczyn w zdradzieckich knowaniach stało się czymś zupełnie oczywistym. Wbrew późniejszym i dzisiejszym legendom, w wojnie z państwem bolszewickim nie byliśmy słabszą stroną. Wręcz odwrotnie: jakość zaopatrzenia i stan świadomości kadry dowódczej szczebla taktycznego Wojska Polskiego były znacznie lepsze niż w Armii Czerwonej, która miała kłopoty ze wszystkim: od braku żywności i wyposażenia w broń i amunicję do masowej dezercji poborowych, którzy nie chcieli w czasie żniw opuszczać swoich gospodarstw. Kadrę dowódczą stanowili, obok politycznych komisarzy, byli oficerowie armii carskiej, często mający również nieodległą przeszłość w Armii Ochotniczej dowodzonej przez generała Antona Denikina, walczącej pół roku wcześniej z bolszewikami. Czy chcieli umierać w imię „światowej rewolucji”? Wolne żarty. Na pytanie, dlaczego sromotnie przegrywaliśmy ze słabszym przeciwnikiem, odpowiadano mówiąc o „zdradzie”. Posądzono o nią zwłaszcza ówczesnego Naczelnika Państwa i (nieudolnego) Wodza Naczelnego, bo był ? podobnie jak bolszewicy ? socjalistą (nikt wtedy nie słyszał o tym, że jakoby „wysiadł z czerwonego tramwaju”), powiązany był przez całą swoją polityczną przeszłość z Austrią a później z cesarskimi Niemcami, które wykreowały bolszewików, a o wymyślonej później przez sanacyjną propagandę jego nieugiętej „walce o niepodległość” nikt nawet nie mówił. Natomiast dobrze pamiętano kolaborację z niemieckim okupantem w latach 1916-1917, gdy był członkiem groteskowych „władz” Królestwa Polskiego, występujących pod nazwą Tymczasowej Rady Stanu. Był nienawidzony (ze wzajemnością) przez większość polityków narodowych i ludowych ówczesnej Polski, a także generalicję wywodzącą się z rosyjskiej, a zwłaszcza austriackiej armii. Do historii przeszła wypowiedź posła na Sejm księdza Stanisława Adamskiego na posiedzeniu Rady Obrony Państwa w dniu 6 sierpnia 1920 r., gdy jako delegat ziem byłego zaboru pruskiego stwierdził, że ?społeczeństwo poznańskie obserwuje z głęboką troską niepojęte wydarzenia na froncie (polsko-bolszewickim), nie rozumiejąc, co się dzieje, upatrując się zdrady i zdradę tę widzi tutaj? ? wskazując palcem na Józefa Piłsudskiego. Ten ostatni nie umiał się bronić, bo obecni dobrze wiedzieli o trwającym w poprzednim roku bezpośrednich relacjach przedstawicieli Naczelnika Państwa z władzami bolszewickimi oraz o przemilczanym przez większość współczesnych historyków i publicystów faktycznym zawieszeniu broni na froncie polsko-bolszewickim, trwającym od połowy 1919 r. do kwietnia 1920 r. Przypomnę, że przewodniczącym delegacji bolszewickiej reprezentującym osobiście Włodzimierza Lenina, był dr Juliusz Marchlewski, oczywiście Polak, intelektualista, m.in. wydawca książek Stefana Żeromskiego. Czy znali się od lat z Piłsudskim? Oczywiście, bo w elitach bolszewickich była wielka i bardzo wpływowa „partia polska”, której najbardziej znanym reprezentantem był (również były polski socjalista) Feliks Dzierżyński, szef najważniejszego organu represyjnego tego państwa, czyli słynnej Czeka (stąd słowo „czekista”). Piłsudskiemu zarzucono również później, że miał bezpośredni i stały kontakt telefoniczny z osobą numer dwa państwa bolszewickiego, czyli Lwem Trockim (Lejbą Bronsztejnem), bo istniała wtedy ? pamiętająca jeszcze nazwy carskie ? rządowa linia telefoniczna łączącą Warszawę z Moskwą i Petersburgiem (wtedy nazywał się już Piotrogrodem). Czy Piłsudski korzystał z niej? W hagiograficznych biografiach poświęconych jego osobie, piszących m.in. przez jego bliskich współpracowników, zaprzecza się kategorycznie wykorzystywaniu owej linii przez Naczelnika Państwa. Po co o tym pisać, jeśli to miałoby być jakoby „kompletną bzdurą”?
Koniec pierwszej wielkiej wojny i czasy bezpośrednio późniejsze były znaczone powszechną „zdradą”: upadały wielkie monarchie, ich funkcjonariusze, oficerowie i poddani wypowiadali posłuszeństwo „prawowitej władzy”, a pieniądze (lub ich brak) ? jak zawsze ? decydowały o braku dochowania wierności przysięgom, które już nie były w cenie. Jakie były przyczyny na wskroś błędnej polityki ówczesnych władz naszego kraju, aby ? wbrew jednoznacznej sugestii ze strony władz Ententy ? po cichu dogadywać się z bolszewikami, czyli najważniejszym wrogiem Rosji ? której odtworzenie było strategicznym celem Zachodu? Różnie tłumaczy się ten fenomen, bo przecież w 1920 r. o mały włos nie zapłacilibyśmy za ten błąd klęską militarną i sowietyzacją centralnych ziem Polski. Przypomnę, że nie groziła nam jakakolwiek agresja ze strony ówczesnych władz rosyjskich (nie mylmy Rosji i bolszewików), a nominalny dowódca „południowych” wojsk tego państwa ? generał Piotr Wrangler ? oferował daleko idący kompromis co do granicy wschodniej z Polską: jest to fakt znany, tylko przemilczany (do dziś), bo przeczy poprawnej wizji przeszłości. Nie podejmę się w tym miejscu próby odpowiedzi na pytanie i wrócę do niego w innym czasie. Tu sformułuję tylko ogólną hipotezę: wbrew naszym wielkomocarstwowym rojeniom byliśmy wówczas państwem o dość ograniczonej suwerenności, a z ważnych stolic zwycięskiej Ententy płynęły dość jednoznaczne zalecenia, aby pozbyć się resztek wpływów niemieckich, a Francuzi wręcz podejrzewali, że socjalista Piłsudski dogada się z bolszewikami, co przekreśli ostatecznie zachodni plan restytucji państwa rosyjskiego. Dla Zachodu wojna polsko-bolszewicka 1920 r. była „krokiem w dobrą stronę”: obie strony miały się wyniszczyć i osłabić swoją pozycję; bo nikt tam nie chciał powstania „wielkiej Polski” przekraczającej granice etniczne, ani tym bardziej zwycięstwa bolszewickiego państwa, dającego bardzo zły przykład społeczeństwom tamtych państw, które nienawidziły „kapitalistycznych rządów”.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych