„Umowa surowcowa”, czyli przejęcie zewnętrznego władztwa nad zasobami mineralnymi Ukrainy, została już podpisana. Przyszedł czas zapłaty za „bezwarunkowe wsparcie dla walczącej Ukrainy”. Jak można się domyślać jest to jakaś forma zabezpieczenia zwrotu „pomocy”, której Stany Zjednoczone udzieliły władzom w Kijowie w latach 2022-2024. Suwerenność tych władz w stosunku do „swoich” zasobów została zredukowana do minimum, a jej przedstawicielom pozostawiono rolę statystów, którzy muszą chwalić prawny podział swojego państwa jako sukces. Chyba nikt ważny nie chciał podpisać się pod tym dokumentem, więc wyznaczono tę rolę pewnej damie, o której usłyszeliśmy i którą zobaczyliśmy po raz pierwszy. Zapewne zdaniem krytyków przejdzie do historii tego kraju jako ktoś, kto podpisał się pod „haniebnym dokumentem” w zasadzie dzielącym „samostijną” Ukrainę. Przypomnę, że to wszystko już było: równie wasalny akt podpisał Józef Piłsudski w 1920 r. z „Atamanem” Petlurą, lecz umowa ta została odrzucona jako „akt zdrady” przez ówczesnych (i współczesnych) nacjonalistów ukraińskich.
Będą ponoć następne etapy prawne tego procesu tak, aby nie dało się przywrócić statusu quo ante: rozbiory nie muszą mieć wyłącznie osiemnastowiecznego charakteru – można zachować fasadowe władztwo danego państwa nad jego terytorium przyjmując realną władzę nad jego aktywami. To jest tradycja kolonializmu, która jest niezaprzeczalnym dorobkiem państw „prawdziwego Zachodu”. Amerykanie wzięli co chcieli, resztę zostawili innym – jeśli będą potrafili po to sięgnąć. Ciekawe, czy państwa Unii Europejskiej, które tak hojnie wspierały „walczącą Ukrainę”, będą chciały w podobny sposób „wycofać” swoje wydatki? Postawię dość oczywistą tezę: nasze rządy są bezinteresowne, do dziś dotują władze w Kijowie i o nasze pieniądze się raczej nie upomną. Chciałbym się mylić.
Rzecz dzieje się w roku, w którym przypada okrągła rocznica zakończenia II wojny światowej, zwycięstwa nad Niemcami, a przede wszystkim ostatecznego przyłączenia ziem wschodniej Drugiej Rzeczypospolitej do Związku Radzieckiego, a dokładnie do trzech „radzieckich” republik: Ukraińskiej, Białoruskiej i Litewskiej, których prawnymi spadkobiercami są trzy państwa położone za naszą wschodnią granicą. Przypomnę, że politycy „legalnego rządu emigracyjnego państwa polskiego” nazywali ówcześnie utratę tzw. Kresów „czwartym rozbiorem Polski”, a ów „rozbiór” był narzucony nam zgodnie przez Wielką Trójkę, czyli USA, Wielką Brytanię i ZSRR. Zapewne w Polsce nie będzie jakichkolwiek oficjalnych obchodów tej rocznicy, bo jednocześnie nasze rządy słownie wspierają integralność terytorialną państwa Ukraińskiego – nie tylko na wschodzie, ale również na jego zachodzie, czyli w pełni akceptują to, co było kiedyś nazwane owym „czwartym rozbiorem”, a autorzy tych ocen zajmują poczesne miejsce w naszej oficjalnej historiografii. Czy nie dostrzegamy w tym jakiegoś absurdu? Czy naprawdę żyjemy w świecie bezsensu? Bezwzględne wsparcie dla władz w Kijowie ostatecznie potwierdziło trwałość owego „rozbioru” a „nasza wojna” toczyła się w imię obrony granicznego statusu quo, którego początki sięgają 1945 roku.
Co więc stało się przed osiemdziesięciu laty? Czy był to „rozbiór”, czy też legalne oddanie ziem, które należały się nie tylko Ukraińcom, lecz również Białorusinom i Litwinom? Czy przyłączone przed osiemdziesięciu laty ziemie na zachodzie i północy Polski (Ziemie Odzyskane), były „grabieżą komunistów”, czy też legalnym nabytkiem terytorium państwa polskiego? Może już pora na ogólnopolską debatę na ten temat. Jak widać historię wciąż pisze się na nowo.

Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych