Zapewne dla wszystkich obrońców („kustoszy”) naszej głupoty tytuł niniejszego tekstu jest „nie do zaakceptowania”. Przy okazji warto wiedzieć, że z tym, kto w dyskusji używa tego „argumentu” (dzielą oni wypowiedzi na te, które „akceptują” i te których „nie akceptują”) po prostu nie warto gadać (im nie można pomóc i od nich niczego się nie dowiemy). Zapewne sam tytuł zbulwersuje wszystkich proamerykańskich polityków (do niedawna nie było innych) i ich medialne sługi a także propagandzistów najczęściej udających dziennikarzy i naukowców. W ich przekonaniu USA jest z definicji antyrosyjskie i ich historyczną rolą jest „pokonanie Rosji” i bezinteresowna misja szerzenia w świecie „wolności i demokracji” (zwłaszcza w Iraku i Afganistanie). Rosja w ich świadomości była (jakoby), jest i (zawsze) będzie „imperium zła”, a symbolem USA jest pewien kiepski aktor, który w sposób również słaby grał przez dwie kadencje rolę prezydenta tego kraju.
Kustoszom naszej głupoty nie mieści (i nie zmieści się) w głowie, że USA odnosiła swoje historyczne sukcesy w czasie gdy umiała współistnieć z Rosją, a okresy wrogości między tymi państwami częściej niż rzadziej kończyły się dla USA porażkami. Dam tylko jeden z wielu przykładów: zamiast po cichu sekundować radzieckiej agresji na Afganistan władze USA zaczęły zbroić na gwałt tamtejszych mudżahedinów dając im do ręki broń, której już nigdy nie oddali. Związek Radziecki przecież prędzej czy później spacyfikowałby ten kraj dusząc lub tylko lokalizując miejscowych przeciwników. Dzięki wsparciu USA jednak oni wygrali wojnę z ZSRR a potem pokonali swojego głupkowatego sponsora, który później najechał ich kraj. Po co to było robić znając finał radzieckiej agresji na Afganistan? Przecież „wychowano” dzięki amerykańskiemu wsparciu dla „walczącego Afganistanu” całe pokolenia nieprzejednanych wrogów zachodu (dla mudżahedinów „zachodem” są nie tylko Anglicy i Amerykanie, ale również Rosjanie), którzy dziś mają na swoim koncie zwycięstwa nad dwoma supermocarstwami. Mając takie wzorce każdy nędzarz w tzw. trzecim świecie może uwierzyć, że zwycięski rewanż nad (jakoby) wszechwładczym „zachodem” jest w zasięgu ręki. Mówiąc najprościej to bezsens amerykańskiej polityki w czasach, gdy była antyrosyjska (wtedy antyradziecka), był przyczyną klęsk polityki Waszyngtonu.
Być może nowy prezydent USA po prostu nie chcę porażek (ma tylko 4 lata) i postanowił osiągnąć sukcesy terytorialne i polityczne. Jeśli mu będzie po drodze z Rosją, to wybierze ten wariant. Wie, że amerykańskie poparcie dla Ukrainy skończyło się dla USA porażką, więc trzeba odwrócić sojusz i przekształcić tę wojnę w sukces polityczny. A że przy okazji można zdegradować tzw. projekt europejski czyli przekształcenie UE w jedno super państwo. Nie ma co dokładać do tego interesu, bo po co? Wojna na Ukrainie ma się skończyć wspólnym amerykańsko-rosyjskim zwycięstwem na koszt dotychczasowych wasali: oni za to zapłacą – zwłaszcza pilnując linii demarkacyjnej dzielącej „walczącą Ukrainę”.

Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych